1 lipca 2015

Ślady IV

Rozdział IV

Dedykowany Edie, która ma serce na właściwym miejscu.


***


     Stwierdził, że ma gorszy dzień. Jego myśli od rana były splątane niczym kłębek wełny, ale nie było szans żeby je w łatwy sposób rozwinąć. Dziś znowu zastanawiał się nad tym jak bardzo niesprawiedliwe jest to, że ludzie młodzi, mający plany, pragnienia i całe życie przed sobą żeby je spełnić, nagle odchodzą, gasną jak zapałka na wietrze. Życie człowieka jest takie kruche, tak niewiele warte dla wieczności. Mimo upływu tylu lat, nie pogodził się ze scenariuszem jaki napisało mu życie. Nie pogodził się ze śmiercią swojego jedynego, wyczekanego dziecka. Nie pogodził się z tym, że jego żona postanowiła połączyć się z córką, a on nie zauważył pierwszych symptomów zwiastujących taką decyzję. Wierzył w jej moc, polegał na niej, ufał że jest emocjonalną siłaczką, bo zawsze była bardziej twarda od niego. I nagle został sam. Po śmierci córki, gdy jego matkę zamknięto w szpitalu – gdyby ktoś pytał go o zdanie, to zupełnie słusznie – zostali w domu sami. Teraz był na siebie zły, że nie widział, a może nie chciał widzieć, stanu swojej żony. Zajęty sobą i swoją rozpaczą nie dostrzegł jej cierpienia, zapomniał, że ją też boli, kto wie czy nawet nie bardziej niż jego. Nikt nie kwapił się żeby im pomóc. Owszem, mieli współczucie innych. Przez chwilę. Wtedy, kiedy szumne nagłówki pokazały kolejną anomalię w postaci zaniedbania dziecka przez ułomną babcię. Dzień, dwa dni później, nikt już im nie poświęcił ani chwili. Stali się historią, jedną z wielu opowiadanych przy domowym grillu.

     Dziś znowu było mu smutno, czuł się rozgoryczony, myślał nad tym, że nikt go nie kocha, że nikogo nie ma i nikomu nie jest potrzebny. Nic w życiu nie osiągnął, a jego problemy są przyziemne. Mimo ćwiczeń i drakońskich diet, nadal jest gruby. Choć pracuje od świtu do nocy, nie ma najnowszego smartfon’a, ani nawet rasowego psa. Wieczorem wróci do swojego zagraconego, dwupokojowego mieszkania na strzeżonym osiedlu. Zamiast skorzystać z windy, wdrapie się na siódme piętro łapiąc zadyszkę i wierząc, że tak jest zdrowo. Po wejściu do domu, omiecie wzrokiem niechlujne wnętrze i stwierdzi, że posprząta jutro. Ustawiając laptopa w najczystszym kącie pokoju, opowie komuś przez Skype’a, jak przez pół dnia odkopywał się w pracy z bezsensownych maili ludzi z pretensjami do świata, jak potem, mimo diety, zjadł burgera na lunch, ale sam musiał go sobie zrobić i w dodatku był on mrożony. Potem napije się kilka łyków wina, które rano będzie musiał wylać do zlewu, bo żywot zakończy w nim cała rodzina muszek-owocówek, i położy się spać w świeżo wymienionej pościeli, uprzednio łykając tabletki nasenne, których nie powinien przyjmować po alkoholu. Wstanie rano, poćwiczy jogę albo inny pilates do którego nikomu nie może się przyznać, bo nie byłby wtedy wystarczająco męski. Na You Tube obejrzy film na kanale kolesia, którego nie zna i w sumie gówno go obchodzi, co facet konsumuje zamiast normalnego posiłku, ale będzie na niego patrzeć, bo wydaje mu się, że yerba z internetowego sklepu ze zdrową żywnością jest wtedy mniej gorzka i pasuje do jego tekturowego chleba, posmarowanego pastą z tuńczyka, przywiezioną z ostatniej, służbowej wycieczki zagranicznej. Postoi chwilę przed szafą, marszcząc brwi i wkurzając się niczym kiedyś jego żona, że nie ma się w co ubrać, bo wszystko jest na niego w tej chwili za duże, dlatego, że mniej je i zapomina, że jeszcze dwa lata temu, siedząc w samej bieliźnie, przypominał ludzika Michelin. Gdy wybierze najmniej workowaty podkoszulek, przypomni sobie, że nie umył zębów i zapominając go wcześniej zdjąć, ochlapie go pastą dla wrażliwych dziąseł. Znowu za późno wyjdzie z domu, więc zaklnie szpetnie pod nosem, czekając na windę, na co malowniczo obruszy się sąsiadka stojąca obok z psem, który ostatnio przestał trzymać mocz i leje bez skrępowania między czwartym a trzecim piętrem. Będzie wściekle wciskać guzik kilka razy, myśląc, że to coś da, drugą ręką starając się rozplątać słuchawki, które jak na złość postanowią nie poddawać się zbyt łatwo. Przypadkowo wrzuci klucze do głównej kieszeni w przepastnym plecaku i po chwili zorientuje się, że przecież musi jeszcze sobie nimi otworzyć bramkę, więc będzie grzebać w tym syfie, macać dno, które wciąż pamięta plażę na Majorce, przeklinając wchodzący pod jego już trochę przydługie paznokcie piach. Znajdzie, otworzy, wyjdzie wreszcie do ludzi. Zobaczy tramwaj i spróbuje dojrzeć jego numer, ale słońce będzie mu świecić właśnie prosto w oczy. Pobiegnie więc na wszelki wypadek i wsiądzie do tego ze skróconą trasą przeklinając w myślach swoje roztargnienie, które sprawiło, że jego okulary przeciwsłoneczne za pięćdziesiąt funtów zostały spokojnie w domu. Wścieknie się. Wysiądzie na kolejnym przystanku i złapie następny wagon, jadący w dobrym kierunku. Ucieszy się, że jest miejsce siedzące. Dwa miejsca. Obok usiądzie żulianna, a jej torba w kratę muśnie jego wyćwiczoną łydkę w nowych, dopasowanych wreszcie spodniach, kupionych tydzień temu na wyprzedaży w sieciówce. Woń jaką będzie wydzielać współpasażerka, sprawi, że wczorajsza kolacja będzie chciała znaleźć wyjście jego gardłem, ale dzielnie ją powstrzyma. Dotrze wreszcie do pracy i odetchnie powietrzem zatęchłego biura, w którym nikt nie pamięta, że istnieje coś takiego jak otwory okienne, albo chociaż klimatyzacja. Zrobi sobie kawę, otworzy skrzynkę mailową i odpali fejsa, ciesząc się, że może korzystać z tego wynalazku, dzięki wykładom prowadzonym weekendowo na Harvardzie. Będzie scrollować przez kolejnych kilka godzin, od czasu do czasu rzucając niechętne spojrzenie w stronę biurowego zegara. Od stukania w klawiaturę zdrętwieje mu prawy nadgarstek, a w lewej dłoni złapie skurcz kciuka. Pośmieje się z suchych żartów kolegów z pracy, wyśle grafikom kilka poprawek od klienta, wyjmie z plecaka na szybko wrzucone rano kajzerki i na drugie śniadanie zje je z przesadnie drogim dżemem z wiśni, którego cena świadczy o domniemanej, aczkolwiek, biorąc pod uwagę, że jest w nim więcej cukru niż owoców, wątpliwej jakości. Zrobi jeszcze kilka ważnych rzeczy, bez których bieguny ziemskie zamienią się miejscami i w sierpniu zaczniemy obchodzić Gwiazdkę.

     Otrząsnął się z nieprzyjemnych myśli i przypomniał sobie o tym, że jego aktualny rozmiar ciała nie jest równoznaczny z wymiarami ciuchów w szafie, więc zebrał się i wyszedł z zamiarem wydania milionów monet na szmaty szyte w Bangladeszu i kolejny zszywacz w kształcie żaby z wystawionym językiem, który go nieodmiennie bawi.

     Tak, miał iść na zakupy. W głowie plan na którego pierwszym miejscu znajdował się Tiger i H&M, a potem jedzenie w knajpie z jedzenie fit. Sprawdził iPod – włączony na full volume – tak jak lubił. Nie wiedzieć czemu, włączyła się Jamelia, ale stwierdził, że jest zbyt leniwy, by zmienić kawałek. Przy spożywczaku zauważył starszą panią z dwoma bukietami. Mały – chyba z nasturcji, większy - z polnych kwiatów. W tym rumianów, które zawsze kojarzyły mu się z babcią, mamą jego mamy. To skojarzenie poraziło go na chwilę, ale szybko wyrzucił je z pamięci. Pani spojrzała na niego:

- A stoję tak, może znajdzie się kto, co je kupi... – powiedziała, uśmiechając się niepewnie, wyraźnie zawstydzona. Tak, jakby te kwiatki to było coś, czego trzeba się wstydzić.

- Ile kosztują? – zapytał, nie chcąc jej urazić, a w myślach przeglądając swój plan dnia.

- Ojej, no nie wiem... Najmniej to chyba pięć pensów. Najwięcej to będzie chyba z piętnaście. Wiesz synku, ja nie wiem, ile kosztują takie kwiatki. To z działki, takie byle co. Piętnaście pensów za te dwa razem, może być? Albo dziesięć? Dziesięć pensów?

DZIESIĘĆ PENSÓW.

– Witaj w realnym świecie, Ted – pomyślał i poczuł się jakby ktoś dał mu w twarz.

Spotkał niepozorną, starszą panią z dwoma bukiecikami, trzęsącymi się dłońmi i przekrwionymi oczami, która wykręciła z niego wszystkie śrubki krótką wymianą zdań. A on się przecież spieszył gdzieś na podbój galerianego świata.

    W portfelu miał tylko banknot pięciofuntowy. Wręczył go staruszce jednocześnie sięgając po kwiaty. Ta cofnęła chudą dłoń, którą wcześniej z nadzieją wyciągnęła w jego kierunku i zaczęła tłumaczyć, że to za dużo i że ona tyle nie chce, bo będzie miała wyrzuty sumienia. Po długich namowach udało się ją przekonać. Łamiącym się głosem dziękowała raz za razem, oczy zaszły jej łzami wdzięczności. Zapytała o jego imię i powtórzyła je w sposób o którym zapomniał, że istnieje. Obiecała, że będzie się za niego modlić do końca życia, nawet jeśli niewiele jej go zostało.

Niewiele zostało.

    Odszedł z dziwnym wrażeniem jakie długo nie miało go opuścić, ale teraz o tym nie wiedział, gdy łzy spływały po jego policzkach. Zdał sobie sprawę, że przez piętnaście lat był głupi. W tej chwili zrozumiał, że w życiu trzeba cieszyć się z małych rzeczy, bo jest zbyt krótkie by czekać tylko na te wielkie. Trzeba umieć wybaczyć i o wybaczenie prosić. W jego głowie zakiełkowało pewne postanowienie. *

 


***



– Korneliuszu? Korneliuszu! ­– wołała otyła kobieta z wyglądu przypominająca ropuchę, wchodząc do kolejnych pomieszczeń w domu byłego Ministra Magii. – Gdzie jest ta kupa smoczego łajna? – mruknęła sama do siebie. – A tu jesteś, Korneliuszu! Wszędzie cię szukam – powiedziała wchodząc do obszernego gabinetu.

– Tak? Masz do mnie jakąś sprawę, Dolores? – zrezygnowanym tonem zapytał mężczyzna.

– Co? Ach tak, mam sprawę. A co ty tu właściwie robisz?

Korneliusz Knot siedział przy masywnym biurku z bukowego drewna i przeglądał stare wycinki Proroka Codziennego. Gdy usłyszał, że ma gościa, próbował je pospiesznie upchnąć do pudła stojącego na podłodze. Wyszło mu to trochę nieudolnie i nie umknęło przed czujnym okiem kobiety.

– Nic takiego. Robię po prostu porządek w dokumentach – nerwowo próbował wsunąć pudło pod biurko.

– Jesteś pewien? Nie wygląda na to, żebyś wyrzucał jakieś śmieci – stwierdziła podejrzliwie  podchodząc bliżej. – Mogę? – nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po najbliższy fragment gazety. – Korneliuszu, ale to o tobie! – wzięła do swojej pulchnej dłoni kolejny skrawek papieru – i to również! Chciałbyś o czymś porozmawiać?

Dolores Umbrige, korpulentna kobieta ubrana we wściekle różową szatę z fioletowymi wstawkami, patrzyła swoimi wścibskimi oczami na zmieszanego mężczyznę. I pomyśleć, że kilka lat temu mieli płomienny romans. Kiedyś imponował jej władzą jaką dzierżył, jednak później okazało się jakim słabym jest człowiekiem. Dla niej zbyt słabym.

– Co? Nie, nie ma takiej potrzeby. Chciałaś coś ode mnie? – zapytał lekko nieprzytomnym głosem.

– Jak uważasz. Tak chciałam. Udało ci się namierzyć tę głupią gęś?

– Och, o nią chodzi. Nie, nie udało mi się. Nikt nic nie wie. Rozmawiałem nawet z Kingsleyem, bardzo ostrożnie oczywiście, jednak nic nowego się nie dowiedziałem. Potter twierdzi, że wyjechała gdzieś na urlop, ale nie mówiła gdzie.

– Kto jak kto, ale Potter na pewno wie, gdzie jest jego przyjaciółeczka – oświadczyła zniecierpliwiona kobieta, bardziej do siebie niż do swojego rozmówcy.

– No cóż, nawet jeżeli tak jest, to nam nie powie.

– Wiem o tym, nie jestem głupia. A rozmawiałeś z innymi?

– Próbowałem, ale nie dowiedziałem się niczego o czym byś już nie wiedziała – odpowiedział Knot zmęczonym głosem. – Czemu sama tego nie sprawdzisz?

– Nie bądź śmieszny. Te bachory mnie nie znoszą. Mają do mnie jakiś uraz.

– Wcale im się nie dziwię – mruknął mężczyzna, ale na głos powiedział – spróbuję jeszcze zasięgnąć języka, nie rozumiem jednak po co ci ta wiedza o Granger. Przecież jej nie znosisz. Powinnaś się cieszyć, że zeszła ci z oczu.

– Będę się cieszyć, jak się dowiem gdzie wyparowała. Wole mieć możliwość kontrolowania jej poczynań. Ona jest dla nas niebezpieczna, Korneliuszu.

– Przesadzasz, masz jakąś niezdrową obsesję na jej punkcie.

– Nie, ja po prostu chcę się zemścić. Dolores Umbrige nie zapomina! 




***

     Hermiona Granger była zła. Właściwie to była wściekła. Nienawidziła jak ktoś przerywał jej pracę, a szczególnie jeżeli tym kimś była osoba, która powinna szanować jej czas. Stała na korytarzu z rękami założonymi na piersiach i całą swoją postawą mówiła „streszczaj się człowieku” i tylko z grzeczności do tej pory nie wypowiedziała tych słów na głos. Jej rozmówca bezczelnie gapił się na jej piersi i pokrętnie próbował wyjaśnić powód dla którego przerwał jej zajęcia. Z uwagi na to, że bardzo opornie mu to szło, Hermiona w końcu nie wytrzymała i warknęła:

– I co się pan tak gapi? Żona biustu nie ma? Proszę wreszcie z siebie wydusić czemu mnie pan wywołał!

– Przepraszam – mimo, że mężczyzna spłonął rumieńcem, dzielnie brnął dalej – po prostu ciężko mi się przy pani skupić. Proszę się za to nie obrażać, ja nie chciałem nic złego…

– Niech pan mnie uważnie posłucha, bo chyba do pana nie do końca dotarło. Przerwał mi pan terapie pacjenta w bardzo ważnym momencie. Radzę wyksztusić w jakim celu pan to zrobił, bo w innym wypadku, niezwłocznie wrócę do swoich zajęć, a na pana złoże stosowny raport.

     Każdy choć trochę inteligentny człowiek, patrząc w tej chwili na Hermionę Granger, wiedziałby, że z tą kobietą nie ma żartów. Do takiego samego wniosku musiał dojść stojący przed nią mężczyzna, bo nagle w pośpiechu wyrzucił z siebie słowa na które czekała, po czym zniknął prędzej niż przysłowiowa kamfora.

     Hermiona wróciła do pokoju Draco Malfoya. Stał przy oknie i nieufnie spoglądał w stronę myśliodsiewni, którą chwilę wcześniej przyniosła.

– Draco, musimy przełożyć naszą wyprawę do twojej przeszłości. Pilnie wezwano mnie do pani Brink, nie wiem czy ją kojarzysz. Natychmiast muszę do niej iść, jej stan bardzo się pogorszył. – Widząc zawód w oczach ślizgona, dodała: – ale zajrzę dziś jeszcze do ciebie, jeżeli chcesz. Nie kładź się spać, będziemy musieli lekko zmodyfikować nasze plany, jednak postaram ci się to wynagrodzić.

     Draco Malfoy patrzył jak kobieta w pośpiechu zamyka drzwi jego pokoju. Nie wzięła tego dziwnego naczynia, które wcześniej przyniosła. Podszedł bliżej kamiennej misy. Obok pojemnika, w niewielkim stojaku, znajdowały się cztery fiolki wypełnione jakąś zachęcająco migoczącą substancją. Mężczyznę bardzo kusiło, żeby otworzyć choć jedną z nich i wlać jej zawartość do misy. Instynktownie wiedział, że tak należy zrobić. Cofnął się jednak z przestrachem rozglądając w około, jakby w obawie, że ktoś na niego patrzy. Nie, nie będzie nic ruszał, jeszcze coś popsuje i „jego pani Granger” będzie na niego zła. Nie mógł do tego dopuścić. Postanowił położyć się na łóżku i cierpliwie poczekać na powrót terapeutki. Powiedziała, że przyjdzie i wynagrodzi mu stracony czas. O tak, on bardzo chciał, żeby spełniła swoją obietnicę. Nawet wiedział, jakby mogła to zrobić, jednak zdawał sobie sprawę, że jest to niemal niemożliwe. Z westchnieniem zamknął oczy i pogrążył się w marzeniach, które nie miały nic wspólnego z odzyskaniem pamięci.

     Minęło prawie dwie godziny, odkąd wezwano Hermionę. Wyszła ze swojego gabinetu w którym pisała raport na temat pogorszenia stanu pani Brink. Udało się opanować atak histerii, ale jutro powinni przeprowadzić szereg badań, alby upewnić się, że nic więcej się nie stało. Była bardzo zmęczona, jednak skierowała swe kroki w kierunku pokoju swojego najważniejszego pacjenta. Odruchowo spojrzała na zegarek, dochodziła dwudziesta pierwsza. Wiedziała, że dziś musi nagiąć zasady. Pytanie tylko, czy warto? Zdawała sobie sprawę z tego, że chcąc dokończyć dzisiejszą terapię, będzie musiała zabrać Malfoya poza mury szpitala, oczywiście dla niej nie był to problem, teleportacja łączna do jej pokoju hotelowego zajmie dosłownie chwilę, jednak trzeba przygotować grunt. W dzień nie byłoby to konieczne, jeżeli ktoś zaglądając do pokoju Malfoya przez lustro weneckie umieszczone w drzwiach, nie zastałby ich w środku, mogłaby powiedzieć, że byli na terenie szpitala. Wątpiła czy ktoś byłby na tyle ciekawy, żeby zajrzeć do miski stojącej za parawanem. W nocy jednak nie było to takie proste. Blokada drzwi oczywiście nie wchodziła w grę, bo i tak wszystko przez nie było widać. Nie mogła też ryzykować, że ktoś zauważy ją o tej porze w pokoju pacjenta. Nie chodziło nawet o to, że mogliby dziwnie wyglądać wynurzając się z kamiennego naczynia, bo ten fakt można ukryć za parawanem, jednak jej wieczorna obecność u pacjenta, mogłaby nasunąć niezdrowe podejrzenia. Z tego samego powodu, odpadał jej gabinet, który odwiedza co prawda tylko sprzątaczka, ale o tak niesamowitych porach, że ryzyko było zbyt wielkie. Cóż, będzie musiała rzucić proste zaklęcie zwodzące na drzwi sali Malfoya, a na jego łóżku uformować z kołdry coś na kształt ludzkiej sylwetki, tak na wszelki wypadek. Ale najpierw musiała porozmawiać ze ślizgonem.

    Ostrożnie otworzyła drzwi i weszła do środka. Draco Malfoy spał na łóżku. Był w ubraniu co świadczyło o tym, że czekał na nią tak jak go o to prosiła. Delikatnie skierowała się w stronę szafki na której stała myślodsiewnia. Blondyn poruszył się niespokojnie, mrucząc coś niewyraźnie przez sen. Kobieta pomyślała, że musi śnić mu się jakiś koszmar, bo wyglądał na wyraźnie wzburzonego. Sięgnęła po różdżkę aby wysłać naczynie i fiolki ze wspomnieniami do swojego pokoju w hotelu. Zamarła jednak z drewienkiem w wyciągniętej ręce, słysząc jak mężczyzna na łóżku wypowiada jej nazwisko.

– Granger, moja Granger…

Zaintrygowana do granic wytrzymałości, postanowiła wykorzystać sytuację i zajrzeć w myśli ślizgona. Wyszeptała cicho legilimens kierując różdżkę w stronę głowy pacjenta.

    Jej oczom ukazały się szerokie schody, bogato rzeźbione w drewnie. Atmosfera snu była napięta i naładowana czymś, czego Hermiona nie była w stanie w tym momencie nazwać, ale było słodkie i ociężałe. U podnóża stopni stał Malfoy opierając się o przedłużoną balustradę. Miał na sobie jasne spodnie i rozpiętą koszulę. Jego blada klatka piersiowa unosiła się i opadała na znak przyspieszonego pulsu. Wpatrywał się gdzieś w górę, więc i ona skierowała swój wzrok wyżej. Pierwszym co zauważyła były długie nogi obute w krwistoczerwone szpilki na niebotycznie wysokim obcasie. W miarę patrzenia z cienia wynurzyła się, osnuta złotą mgiełką, postać nagiej kobiety, która siedziała z nogami w szerokim rozwarciu i zachłannie gładziła jedną ręką swoje odsłonięte łono, a drugą sięgała pełnych piersi na które spływały falami długie, brązowe włosy. Hermionie wydały się one dziwnie znajome. Przesunęła wzrok na zasnutą pożądaniem twarz kobiety i mało brakowało, a upadłaby z wrażenia. To była ONA. Może trochę młodsza niż była w tym momencie, jej twarz przypominała bardziej tą którą rzeczywiście nosiła na co dzień, ale niewątpliwie to była ONA. Nim bardzo poruszona w pośpiechu wynurzyła się z umysłu Malfoya, zauważyła, że jego widmo z lubieżnym uśmiechem na twarzy, zbliża się do jej wyimaginowanej postaci na schodach… 





_________________________________________________________________________
*Tekst zawiera prawdziwą historię, opisaną przez Edie Maciejewską i zmienioną przeze mnie na potrzeby tego opowiadania. Autorka wyraziła zgodę na jego publikację tutaj.

Oryginał znajdziecie
TU

8 komentarzy:

  1. Kolejna świetnie zapowiadająca się opowieść :) Niecierpliwie czekam na więcej!

    Addie Della Robbia
    ciemna-strona-dobra.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję i mam nadzieję, że nie zawiodę :)

      Usuń
  2. Kiedy mozna sie spodziewać nowego rozdziału ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, cieszę się, że ktoś czeka na dalszą część tej historii :) Odpowiadając na Twoje pytanie, z pewnością w tym tygodniu :)

      Usuń
    2. Ciężko mi idzie pisanie nowego rozdziału, mam na razie niecałą połowę i nie wiem kiedy dodam. Nie chce pisać "na siłę".

      Usuń
  3. Świetnie piszesz ! Warto było czekać na rozdział ;-) ~K.R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci i bardzo się cieszę. Jest już kolejny :)

      Usuń
  4. To się porobiło. Dałaś kolejny ciekawy wątek. Rozdział jak zwykle na wysokim poziomie. Idę czytać następną.

    OdpowiedzUsuń