1 sierpnia 2015

Ślady VI


Przedstawiam Wam rozdział VI Śladów. Pisząc go, korzystałam z pomocy jednego z moich ulubionych kryminałów więc jego struktura, kolejność zdarzeń, może wydać się znajoma. Mam nadzieję jednak, że wypadł przekonująco, bo w pisaniu takich scen, jaki i momentów +18, czuję się zdecydowanie niepewnie. Wolę opisywać emocje :)







Rozdział VI


Jak okiem sięgnąć, po sam horyzont rozciągała się woda. Słońce chyliło się ku zachodowi okrywając popielate niebo czerwoną poświatą. Nisko, tuż nad pienistymi falami widać było mewy, które nurkowały zawzięcie w odmętach wody, aby po chwili wynurzyć się z szamocącymi rozpaczliwie rybami w dziobach. W oddali było widać skalisty klif, niesamowicie stromy i groźnie odpychający. O jego ściany rozbijały się kaskady wody, jakby chciały go przeskoczyć i popłynąć dalej, ale on stał majestatycznie spoglądając z góry swoim twardym wzrokiem, odbijając z łatwością wodne ataki. Tu czas odmierzany był kolorami liści zawieszonymi na samotnym drzewie, którego korzenie jakimś cudem znalazły drogę wśród skalistego podłoża.

Dla wprawnego oka, które znalazłoby się jakieś trzy kilometry bliżej urwiska, byłoby możliwe dojrzenie skalnej póki, z której część tonęła w czeluściach złowrogiej szczeliny w ścianie skarpy.

– Teraz zapłacisz za wszystko.

Kiedy usłyszała głos mężczyzny wypowiadającego te słowa, zrozumiała, że niedługo umrze.

Minęło jakieś dwanaście godzin od chwili, gdy usunięto jej z oczu taśmę. Skóra na powiekach, które cudem ocalały, nadal piekła ją nieprzyjemnie podczas mrugania. Spędziła pół doby w więzach i z brudnym kneblem w ustach. Skrępowano ją z taką wprawą, że nie mogła poruszyć nawet głową. Mimo rozgoryczenia, była pełna podziwu, że udało im się to zrobić bez użycia czarów. Mugolskie środki okazały się bardziej skuteczne niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać i nie pozostawiły niepotrzebnych śladów. Tyle rozumiała. Spędziła ten czas wysłuchując odgłosów wody rozbijającej się o jakąś skałę, najprawdopodobniej tę samą w której wnętrzu się znajdowała. Szum fal, krzyki mew, a mimo tego przerażająca cisza. Słuchała tego ze świadomością, że w obecnym położeniu, jej szanse na ocalenie maleją. Spędziła tu już dwanaście godzin, w czasie których w zasięgu jej wzroku pojawił się tylko ogromny szczur.

Słyszała, że w Anglii i Wielkiej Brytanii pojawiły się zmutowane osobniki tego gatunku. Podejrzewano nawet o to jakiegoś magicznego dowcipnisia. Było o tym głośno w Proroku Codziennym, którego z przyzwyczajenia prenumerowała. Mogła przysiąc, że ten, który złożył jej wizytę, należał do mutantów. Miał ze trzydzieści centymetrów długości. Może czterdzieści. Wylazł ze szpary w  ścianie jaskini i bez pośpiechu wędrował po kamiennej podłodze, wyraźnie szukając czegoś do zjedzenia. Zastanawiała się, skąd się tu wziął. Jej serce wypełniło się nadzieją, że gryzoń przyszedł jakimś sposobem z lądu więc może i dla niej jest ratunek. Podążała za nim wzrokiem, modląc się w duchu, żeby nie podchodził bliżej i nie wlepiał swoich ogromnych, czerwonych ślepi w jej ciało. W pewnym momencie znikł jej z oczu, co przyjęła z ulgą, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że teraz może być tuż za nią. Przez chwilę rozmyślała o tych przerażających ssakach, mających w zwyczaju szybko się rozmnażać, co było charakterystyczne dla gatunków, które przeżywają nie dłużej niż trzy lata.

Potem pomyślała o swoim życiu. O mężu, synu, o znajomych i przyjaciołach. Pomyślała o przeszłości i zdała sobie sprawę, że za chwilę ona ją dosięgnie. A potem, potem po prostu umrze.

Odejdzie cicho, zapomniana i niechciana. Być może kiedyś spotka się ze swoją rodziną. Tam. Po drugiej stronie. Może znajdzie wybaczenie. Może odkupi swoje winy. Ale teraz było już za późno. Musiała się czymś zdradzić, czegoś nie dopatrzeć. Mogła poruszać właściwie tylko gałkami ocznymi, ale i to wymagało od niej ogromnego wysiłku. Rozejrzała się więc z trudem po pomieszczeniu wykutym w skale, jakby mrok panujący tutaj niósł odpowiedź na jej nieme pytania. 

Bez żadnej zrozumiałej dla niej przyczyny wszystko się zawaliło, choć przecież rezultat lat psychicznego wysiłku, powinien być całkiem inny. Zawsze była wierna swoim przekonaniom, które niezwykle ciężko było zmienić. Albusowi to się udało. Dzięki niemu zrozumiała kim chce być i co jest dla niej prawdziwie ważne. Od kilku lat wszystko zmierzało ku lepszemu. A potem znaleźli ich ONI. Musieli uciekać. Obawiali się, jednak nie czuli strachu. Byli tak głęboko ukryci, że bardziej się już nie dało. Nie można było tego zrobić lepiej, dokładniej. Wszystko było zaplanowane z zachowaniem wszelkich środków ostrożności na długo przed ich zniknięciem. To była operacja na wielką skalę, nad którą pracowali razem, przypuszczając wcześniej, że coś takiego może się zdarzyć. Potem zyskali pewność, Wiedzieli, co ich teraz czeka i dobrze się do tego przygotowali. Podsunęli mnóstwo mylnych tropów, wielokrotne testowali opracowaną drogę ucieczki. Każdy następny krok był kilka razy przemyślany. Lecz pewnego dnia, nagle, znikąd wyrośli przed nią ICH ludzie. Nim zdążyła zareagować, było już po wszystkim. Nie używali różdżek. Zawiązali jej oczy, wepchnęli do bagażnika jakiegoś auta, zawieźli do bliżej nie określonego miejsca, a po upływie kilkunastu minut powlekli jakimiś piwnicami czy kanałami do tego lochu w którym teraz się znajdowała. Na początku myślała, że wykorzystali do swoich celów miejską kanalizacje, bo wyczuwała niesamowity odór, wyzierający z każdego kąta. Słyszała przelewającą się wodę. W powietrzu unosiła się wilgoć i stęchlizna. Doszła jednak do wniosku, że musi się znajdować w jakimś starym, podziemnym przejściu, które prowadziło nad brzeg otwartej wody.

Zastanawiała się, czy zajęli się również jej mężem. Wiedziała, że wbrew wyglądowi i przekonaniu wszystkich, mężczyzna z którym dzieliła życie, był mięczakiem. Na widok pierwszej kropli własnej krwi, pod wpływem pierwszego prawdziwego bólu, który z pewnością będzie porównywalny do najgorszego Crucio, wyśpiewa wszystko, mając nadzieję, że dzięki temu przeżyje. Zawsze zastanawiała się, czy Voldemort dostrzega tą słabość, która wcale nie była ukryta zbyt głęboko. Musiała jednak przyznać, że jej mąż był doskonałym aktorem, pozerem umiejącym udać kogoś, kim nigdy nie był. Na szczęście nie wiedział zbyt wiele. Ona też nie, a niewiedza była w tej sytuacji zbawienna, bo nie ważne czy będą przypalać ją ogniem czy łamać palce w żelaznym imadle, nie zdradzi tego, dla którego poświęciła życie.

 “Cholera, przepraszam cię, Gentlemen. Siedzę tu i pomstuję na ciebie, twierdząc, że z pewnością wszystko powiesz, gdy tymczasem mnie jeszcze nie dotknęli. Kto wie co mnie czeka? Jak wielkie upokorzenie będę musiała znieść, nim litościwie zakończą mój żywot? Może i służba dla Voldemorta była sto razy gorsza od tego co ci ludzie mogą wymyślić, ale moja granica wytrzymałości została już dawno przekroczona. Nie poddaj się, proszę, tak długo jak tylko będziesz mógł. Nie dla mnie, dla niego. Daj z siebie wszystko i nie ułatwiaj im zanadto tej krucjaty. I pamiętaj, że zawsze cię kochałam. Nawet wtedy, gdy byłeś młodym i głupim fascynatem czarnej magii, wtedy gdy sensem twojego życia był Czarny Pan. Kochałam cię za to, że zawsze do mnie wracałeś i to u mnie szukałeś wsparcia. Nie byłam dobrą żoną. Dobrą dla ciebie. Byłam zbyt pewna siebie, zawsze wiedziałam czego chcę, nie uznawałam twojej wyższości. Denerwowało cię to, ale ja nie chciałam się zmienić. Dostosowałeś się, łamiąc tym samym serce swojego ojca, który nigdy za mną nie przepadał. Stary Ab miał rację. Nie zasługiwałam na ciebie, choć zawsze twierdziłeś, że było odwrotnie. To wtedy, walcząc o moje dobre imię, pierwszy raz pokazałeś, że umiesz być twardy. Jeszcze kilka razy postawiłeś się swojej rodzinie. Poza tymi przebłyskami odwagi, nigdy nie miałeś charakteru i siły woli, aby walczyć o swoje, chyba, że był to stos galeonów czy prestiż rodowego nazwiska. Jesteś słabym człowiekiem. Słabym, ale jedynym, jakiego kiedykolwiek kochałam.”


Mijały kolejne kwadranse. Zamknęła oczy, żałując, że nie potrafi sama z siebie umrzeć. Albo przynajmniej zmusić się do zaśnięcia. Powietrze było rześkie choć przepełnione stęchlizną niewiadomego pochodzenia. Przez myśl przebiegły jej rozkładające się zwłoki. Nie. Nie może panikować. I tak oddychanie wymagało zbyt wielkiego wysiłku. Panika jeszcze je utrudni. Co za ironia losu. Wtedy, gdy miała wreszcie żyć długo i szczęśliwie, jej istnienie zaczęło podążać ku końcowi. Wypalało się jak ogarek świecy, przyduszony szklanym kloszem, bez dostępu powietrza. Gasło od smolącego życie dymu.

Z boku rozległ się łomot. Przesunął się fragment kamiennej ściany i w zasięgu jej wzroku pojawił się ON. Śmierciożerca, morderca bez żadnych skrupułów. Przeciętnie wyglądający mężczyzna po pięćdziesiątce, średniego wzrostu. Nigdy nie był przystojny, ale też nie odpychający jak jego syn. Jako jeden z niewielu śmierciożerców, nie posiadał żadnych znaków szczególnych. Po wojnie i różnych wcześniejszych bitwach, nie zostały mu blizny, nie nabył żadnych nerwowych tików. Miał średniej długości, ciemne, przerzedzone gdzieniegdzie włosy. Mimo iż panował mrok, dostrzegła, że pcha przed sobą stolik z nierdzewnej stali, na małych, chyboczących się przy każdym ruchu kółkach. Na jego blacie leżała wyglądająca na stosunkowo nową, skórzana walizka. Mężczyzna odwrócił się do niej plecami i otworzył ją.

– Już czas – warknął, nadęty dumą małego człowieka, na którego padła poświata dawno minionej legendy i chwały.

Zacisnęła tak mocno dłonie na poręczach krzesła, że aż zbielały jej kostki. Nie mogła uwierzyć w to, co się działo.

– Dawno się nie widzieliśmy – powiedział spokojniejszym już tonem mężczyzna. Żołądek podszedł jej do gardła. Wiedziała, że jego odwiedziny oznaczają śmierć. Błagała w myślach, żeby była szybka i bezbolesna.

– Z twojego wyrazu twarzy sądzę, że się tego nie spodziewałaś – obdarzył ją enigmatycznym uśmiechem. – To dobrze. Bardzo dobrze.

Zaschło jej w ustach. Mimo klęski Czarnego Pana, stał przed nią śmierciożerca, były przyjaciel rodziny. Uniknął Azkabanu w sobie tylko wiadomy sposób, bo jego informacje tak naprawdę, były niewiele warte. Nigdzie nie należał, ale wszędzie był u siebie. Zawsze działał z ukrycia. Przez lata zdobył reputację najlepszego maga w swojej dziedzinie, którą było utrzymywanie torturowanych więźniów przy życiu, przytomnych i skorych do zeznań.

– Nie masz ochoty ze mną rozmawiać? – powiedział bezbarwnym nagle głosem w którym czuć było nutę pretensji. Przez chwilę czekał na odpowiedź, a potem się obrócił, w jego oczach wyczytała obłęd. Ten człowiek był więcej niż niebezpieczny. Zauważył plaster oklejający szczelnie jej usta. Zachichotał nad własnym niedopatrzeniem. Podszedł i brutalnie zerwał taśmę, najpierw z jej twarzy, a potem spod brody.

– A więc?

Spróbowała rozluźnić żuchwę. Bez skutku. W jego tonie wyłapała ledwo dostrzegalny, południowy akcent. Wiedziała, że on zna wiele języków. To jedna z cech, którą cenił Voldemort, choć sam nigdy o nią nie zabiegał.

­– Powinnaś docenić komfort swojej niewoli. Gdyby to zależało od innych, byłabyś gwałcona i torturowana na przemian. Ostatnio jeden z naszych więźniów utonął we własnych fekaliach. – Zrobił przerwę, zapewne po to, aby chłonąć jej przerażenie i obserwować jaki efekt wywarły jego słowa. Nie dała po sobie poznać, jak mocno ją poruszyły. Zastanawiała się, kim był ten nieszczęśnik, ich ostatnia ofiara. – Doceń, że jestem bardziej humanitarny, mniej zwierzęcy i…, tak, to chyba dobre słowo w obecnej sytuacji, przyjacielski.

Na jego przeciętnej twarzy zagościł uśmiech. Pragnęła dowiedzieć się na czym polega jego humanitaryzm. Ale właśnie teraz zauważyła coś nieprzeciętnego, czego nigdy wcześniej nie dostrzegła w obliczu tego człowieka. A może nie zwróciła na to uwagi, zapatrzona bez pamięci w męża. Nigdy w życiu nie widziała takich jasnych tęczówek. Były prawie przezroczyste w swoim lodowatym błękicie. Tak, „lodowaty błękit”, to określenie, które idealnie pasowało do twardości i zimna jego spojrzenia.

– O co ci chodzi? Co zamierzasz ze mną zrobić? – wykrztusiła z trudem zdobywając się na zadanie logicznego pytania.

Lodowate oczy zabłysły jakimś wewnętrznym blaskiem, jak śnieg iskrzący się w promieniach porannego słońca. Poza tym zachowanie mężczyzny nie uległo zmianie, co wydało jej się przerażające. Był taki... dziki, prymitywny, a przy tym niedostępny. Każdy sługa Voldemorta potrafił perfekcyjnie panować nad emocjami, ale on osiągnął najwyższy poziom tej umiejętności. Z jego twarzy dało się wyczytać tylko to, co sam pragnął ujawnić, i tylko przez mniej niż ułamek sekundy. Całkowita kontrola.

– Najpierw postaram się o to, żebyś nabrała chęci na rozmowę. – Wziął do ręki kawałek linki, która wcześniej spoczywała na wózku niedostrzeżona jej zmęczonym wzrokiem. Umocował sznurek w lekkim uchwycie zawieszonym pod sufitem, którego wcześniej też nie zauważyła. To ostatecznie utwierdziło ją w przekonaniu, że nie jest ich pierwszym więźniem, a przechwałki mordercy mogą być prawdziwe. Odwrócił się powoli do swojej walizki, jakby zastanawiając się od czego ma zacząć. W pewnym momencie, wyciągnął pełną plastikową butelkę, która przypominała te przeznaczone do zwykłej kroplówki. Długo wpatrywał się w nią, ważąc pojemnik w dłoni, po czym podłączył go do przezroczystej rurki i zawiesił na lince.

– Nie masz jeszcze czego się bać – posłał jej złowieszczy uśmiech, dając do zrozumienia, że to zaledwie początek. – Chlorek sodu, stężenie dziewięć dziesiątych procenta – oznajmił wciągając parę gumowych rękawiczek. – Zwykła, mugolska sól fizjologiczna. Zapewne jesteś pełna podziwu dla mojego przygotowania i... oświecenia, – roześmiał się pod nosem, a od jego postawy bił triumf. – Widzisz, nie chcemy przecież, żeby pojawił się tu ktoś pokroju Pottera, prawda? Te mugolskie możliwości… aż dziw, że to przyznaję, ale są po prostu fascynujące i wręcz nieograniczone. Można zadawać ból powoli, dawkować go odpowiednio do wytrzymałości zdrajcy. Crucio jest zbyt… zdecydowane, bezkompromisowe. Zbyt litościwe w swej szybkości działania.

Cedząc między zębami te słowa, zapiął powyżej jej prawego łokcia opaskę uciskową, odczekał parę sekund, aż wystąpią żyły, po czym założył jej wenflon z wprawą człowieka, który robił to setki razy. Zaczęła się zastanawiać, kim był w nowym świecie, w nowym ustroju, pod nową przykrywką? Potem wokół drugiego jej ramienia owinął mankiet aparatu do pomiaru ciśnienia krwi, odpowiednio go mocując.

– Pewnie zastanawiasz się, po co tyle zachodu? – słysząc jej milczenie, postanowił kontynuować. – Widzisz, bardzo nam zależy na tym, abyś poniosła karę. Nie, nie będę cię wypytywał o resztę, sami ich znaleźliśmy i wykończyliśmy. Chcę tylko się dowiedzieć, jak było naprawdę, wtedy. Wtedy gdy powinnaś być wierna.

– Kłamiesz. To nie może być prawda.

– Zaraz się przekonamy, co jest prawdą, a co nią nie jest – stwierdził mężczyzna, nabierając przezroczystego roztworu do dużej strzykawki. Podłączył strzykawkę do wenflonu i przytwierdził ją plastrem. – Widzisz, to najmocniejsze Veritaserum jakie udało mi się zdobyć. Nie mogę ryzykować, że go nie połkniesz, lub zwymiotujesz. Zupełnie nie rozumiem dlaczego wcześniej tego nie odkryłem. Byłem takim ignorantem.

Zerknęła na niego, w duchu zastanawiając się co jeszcze ma w tej przeklętej walizeczce. Eliksir prawdy był oczywistym wyposażaniem, wiedziała o tym od dawna. Nie miała tylko pojęcia o jego podawaniu. Zawsze zdawała sobie sprawę z tego, że on jest człowiekiem, który nie kala sobie rąk brudną robotą. Od tego miał innych i była mu wdzięczna, że nie są obecni przy jej śmierci. Przypomniała sobie słowa, które kiedyś usłyszała od Dumbedore’a. Wiedziała, że każdy Auror wyznaje owe trzy zasady, które wtedy przekazał jej dyrektor Hogwartu. Ostatkiem siły woli, próbowała sobie je przypomnieć. Pierwszą był fakt, że wszelkie obietnice składane przez nieprzyjaciela w zamian za informacje, są zwykłą bzdurą. Ale jej teraz nic nie obiecywano. Mieli nad nią przewagę i nie dawali nadziei. Próbowała w pamięci odszukać słowa, które składały się na fakt numer dwa. Było tam coś o zwlekaniu i dawkowaniu informacji. Ale jej podano veritaserum. Cholera, jak to szło. „Jeśli nie  powiesz im tego, czego od ciebie oczekują, mogą uznać, że warto cię jeszcze trochę utrzymać przy życiu, bo może któregoś dnia jednak coś powiesz” – w głowie niezwykle jasno usłyszała głos Albusa. – „I po trzecie, moja droga, zarazem najważniejsze: dopóki żyjesz, istnieje szansa, że ktoś cię uratuje”. Wizja rozmyła się tak szybko, jak się pojawiła. Wiedziała co musi zrobić, musi uwierzyć głęboko w swoje kłamstwa, to jedyny ratunek. Musi nakazać swojemu mózgowi wierzyć w przeciwieństwo tego, co wtedy podyktowało jej serce.

Wiedziała, że za chwilę posypią się pytania i wiedziała, że straci kontrolę nad tym co będzie mówić. Próbowała cofnąć się do czasu, kiedy jej myśli były wierne przykazaniom Voldemorta. Przecież słyszała o autohipnozie, przecież musi jej się to teraz udać. Cofnąć się do pierwszej wojny czarodziejów, do czasu gdy wszystko było proste, a młodzieńcze ideały świeciły jasno wskazując jedyną, właściwą drogę. Cofnąć się…

Mężczyzna obserwował jak wzrok więźnia, utkwiony w kroplach spływających plastikową rurką, aby niespodziewanie zniknąć pod skórą, robi się delikatnie nieprzytomny, nieobecny, zapatrzony gdzieś w niewiadomą. Veritaserum zaczęło swoje działanie.

­­– Więc powiedz mi, co skłoniło cię do zdrady Czarnego Pana?

– Nigdy go nie zdradziłam ­– jej głos, nagle pewny i przejrzysty, odbił się od kamiennych ścian.

– No dobrze. Zapytam inaczej. Czemu skłamałaś gdy pytał o Wybrańca?

– Nie kłamałam.

– Wspierałaś wroga. Temu nie możesz zaprzeczyć.

– Nie wspierałam. Nie mogłam, Czarny Pan to wszystko w co wierzę.

Mężczyzna stał zniecierpliwiony, jego metody nigdy nie zawodziły. Może eliksir się przeterminował lub został zanieczyszczony? To możliwe. Warunki w jakich się ukrywali nie należały do sterylnych, a sam eliksir pochodził jeszcze z czasów ostatniej wojny. Postanowił odłączyć strzykawkę. Ma jeszcze inne, które są świeższe i z pewnością bardziej skuteczne. Zawahał się przez moment, myśląc nad tym czy się nie pomylił. Może faktycznie była niewinna? Ale czemu w takim razie kłamała? Żeby uniknąć Azkabanu wystarczyło podać kilka znaczących nazwisk. Chyba, że nie chciała wydać przyjaciół… Nie, to nie może być prawda.

– Znasz się trochę na eliksirach, prawda? – zapytał, widząc, że jej oczy odzyskały poprzednią wyrazistość. Strach i zrezygnowanie wręcz unosiło się w dusznym powietrzu piwnicy. – Zaciekawi cię z pewnością, że stworzyłem nowy.


– Gratuluję – warknęła.


– Popchnął mnie do tego pewien stary wolumin, który wpadł w moje ręce, któregoś pięknego dnia – kontynuował nie zrażony jej wrogością. –  Pozwolisz, że ci wyjaśnię to i owo. Musisz wiedzieć, że za­koń­cze­nie każ­de­go ner­wu prze­wo­dzą­ce­go ból wydzie­la sub­stan­cję przekaźniko­wą, tak zwa­ny neu­ro­tran­smi­ter, któ­ry prze­ka­zu­je impuls do kolejnego ner­wu. Ten natomiast prze­wo­dzi im­puls przez całą swo­ją długość by na ko­niec wy­dzie­lić ko­lej­ną por­cję prze­kaź­ni­ka. To działa jak swoiste domino. W re­zul­ta­cie in­for­ma­cja o ura­zie jest nie­mal na­tych­miast wysyłana z miejsca, gdzie uraz po­wstał, do ośrod­ka bólu w mó­zgu i wte­dy… auć! Rozumiesz?

Wiedziała, do cze­go on zmie­rza. Była pe­wna, że ta wie­dza od­bi­ła się w jej oczach, ale nie miała zamiaru się odezwać.

– Mój eliksir, – powiedział wskazując fiolkę z turkusowym płynem –  niemal dokładnie, atom po ato­mie, od­twa­rza bu­do­wę che­micz­ną wymienionego neuroprzekaźni­ka bólu. Co oczywiście oznacza, że mogę po­bu­dzić wszyst­kie ner­wy jed­no­cze­śnie. Czy to nie genialne? – Jego oczy płonęły fanatyzmem. –  Zastanów się. Bez różdżki i siły woli. Bez ska­le­czeń i ran, bez bałaganu, bez krwi. Tyl­ko ból. Czy­sty ból, równy temu, który zadaje Crucio. To niewia­ry­god­na substan­cja. Mała daw­ka lek­ko za­bo­li. Więk­sza… Je­stem pe­wien, że wiesz, o co mi cho­dzi.

Czuła, że wargi jej wyschły na pieprz, a język przywarł do podniebienia uniemożliwiając wydanie jakiegokolwiek dźwięku. Ło­mot w klat­ce pier­sio­wej był tak głośny, że wy­da­wa­ło jej się, iż oprawca na pew­no to usłyszy, nie mówiąc już o aparaturze, która rejestrowała każdą zmianę jej tętna.

Pro­szę, nie rób­cie tego, sko­wy­czała w du­chu. Pro­szę…

Jego kciuk zgiął się na tło­ku strzy­kaw­ki.

– Chy­ba za­cznie­my skrom­nie – oświad­czył.

Ostat­nim gło­sem, jaki Narcyza Malfoy usły­szała przed za­strzy­kiem, był głos Albusa Dumledore’a w jej głowie:

„Inteligentny umysł wybierze je­den z trzech spo­so­bów po­dej­ścia do za­gad­nie­nia umierania…”.














21 komentarzy:

  1. Ciekawy rozdział , mamy juz lepszy obraz tej historii. Mam nadzieje, ze w następnym beda sceny z Draco ;d

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że przypadł Ci do gustu. Tak, w przyszłym powinno coś być z Draco :)

      Usuń
  2. Rozdział bardzo... Naukowy? Hm, chyba tak.
    Ale bardzo mi się spodobał. Naprawdę. Od początku trzymałaś w tajemnicy tożsamość kobiety, tu plus za napięcie. Kolejnym jest wytłumaczenie działania eliksiru w naukowy sposób i pokazanie charakteru śmierciożercy. Łał.
    Utonął we własnych fekaliach? O Merlinie, tragedia;___;
    W każdym razie czekam na kolejne części oraz na dalsze rozdziały "Szach i Mat..."
    Ściskam ciepło i życzę weny:)))
    Z.
    [nic-nie-jest-proste-scorose.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, nad ostatnimi dwoma siedziałam wyjątkowo długo sprawdzając informacje w różnych publikacjach :) Cieszę się, że napięcie mi wyszło, trochę się tego obawiałam, bo choć kocham czytać kryminały, to w pisaniu takich scen czuję się słabo, zupełnie tak samo jak przy momentach +18. Niedługo zabiorę się za Szach i mat, zachęcam do wyrażenia opinii co do dalszych losów SimK o ile jeszcze tego nie zrobiłaś --> post Dyskusja nad SimK. Cieszę się, że jesteś i zapraszam do dalszej lektury :)

      Usuń
  3. Ha, od początku byłam przekonana, że to Narcyza! Szkoda tylko, że musiała umrzeć :/ O ile dobrze to zrozumiałam.
    Jestem pod wrażeniem tego naukowego wytłumaczenia.
    Ogólnie rozdział mi się podobał, czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opis działania eliksiru to nie do końca moja zasługa, taki motyw trucizny pojawiła się w tym moim kryminale, ale faktycznie, zgrabnie to się wkomponowało jak i cała struktura rozdziału, więc mimo wątpliwości, jestem zadowolona. Jeszcze nie wiem czy Narcyza umrze, zostawiłam jej wąską furtkę, choć zamiar był taki, by ją uśmiercić :P tylko, że ja lubię Cyzię :D

      Usuń
    2. No zobaczymy jak bardzo będzie chciała żyć, to kto wie...

      Usuń
  4. "Tu czas odmierzany był kolorami liści zawieszonych na samotnym drzewie," - bardzo fajne zdanie :)

    A teraz zauważyłam, że czytałam już ten rozdział na telefonie kilka dni temu, więc jeśli miałam uwagi to ich nie pamiętam ;) Ale raczej, gdyby były strasznie wyraźne to bym się skusiła wtedy na komentarz, choć z telefonu robię to baaaaardzo rzadko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że przypadło Ci do gustu, osobiście bardzo je lubię :) Haha, może jeszcze coś wyszperasz, choć nad tym rozdziałem nasiedziałam się długo i starałam dopracować :)

      Usuń
  5. Na początku pomyślałam, że pomyliłam opowiadania, ale później zobaczyłam, że jednak nie. Świetnie piszesz. Kolejny raz imponujesz mi tym, że tak angażujesz się w pisanie, wtedy o tych neuronach (?). Wplotłaś kolejny, interesujący wątek. Bardzo mnie wzruszyła wiadomość Narcyzy do Lucjusza.
    Świetny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  6. :) bardzo Ci dziękuję za komentarze :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Potrafisz trzymać w napięciu! Poczułam poprostu emocje Narcyzy. Zaimponowała mi swoją siłą i umiejętnością oparcia się Veritaserum. Lucjusz ukazany taki jakim go sobie wyobrażałam, tchórzliwy, ale kocha swoją żonę ~K.R

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze tak wyobrażałam sobie zarówno Narcyzę, jak i Lucjusza więc cieszę się, że jesteś zadowolona z takiej kreacji postaci :)

      Usuń
    2. "mogła przysiąść" - przysiądz! Przysiąść to sobie można, ale na krześle

      Usuń
    3. A nawet "przysiąc" :p Musiałam skorzystać z internetów, żeby się upewnić, kolejna gra słów w języku polskim ;)

      Usuń
    4. A nawet "przysiąc" :p Musiałam skorzystać z internetów, żeby się upewnić, kolejna gra słów w języku polskim ;)

      Usuń
    5. "mogła przysiąść" - przysiądz! Przysiąść to sobie można, ale na krześle

      Usuń
  8. Nie przeczytałam jeszcze wszystkich dostępnych rozdziałów i, choć zamierzałam dopiero po ich zakończeniu wstawić jakiś komentarz, stwierdziłam, że jednak zrobię to teraz. Aż się boję czytać dalej, bo robi się coraz mroczniej, ciemniej, bardziej nieprzyjemnie i złowrogo. Jednak muszę to napisać już teraz: to chyba najbardziej dojrzały, przemyślany i dopracowany ze wszystkich Twoich tekstów, które przeczytałam już lub czytać będę dalej, w miarę dodawania rozdziałów. Podziwiam szczerze i bardzo doceniam pracę, jaką włożyłaś we wiarygodne przedstawienie tego, co dzieje się z Draco. Te psychologiczne smaczki, które ja zresztą uwielbiam, to naprawdę rzecz wymagająca szukania, czytania, zrozumienia i przetworzenia na potrzeby tekstu. Wielkie brawa za to. Równie niesamowicie wypadł rozdział szósty i postać oprawcy Narcyzy. Znów posłużyłaś się konkretną wiedzą w celu przekazania niezwykłych "predyspozycji" jej kata, wyposażyłaś go w znajomość szczegółów neurologicznych reakcji na bodźce (tak to sobie na prywatny użytek tłumaczę) i dałaś mu w ten sposób do ręki broń o wiele bardziej niebezpieczną niż standardowe Crucio.

    Świetna kreacja bohaterów. Harry, Hermiona, Draco - te postaci są wręcz intrygujące. Luna czy Narcyza, choć drugoplanowe - też mnie urzekły. Ba, nawet Weasley nie jest takim do końca sztandarowym bałwanem i wydaje się być niezłym przyjacielem. Zresztą, jako przyjaciela ja go naprawdę cenię i jego osoba wcale mi nie przeszkadza ;)

    Pewnie znów minie kilka dni, zanim, z tchórzostwa, sięgnę po kolejne rozdziały, dlatego chciałam zostawić już teraz swój własny ŚLAD i pogratulować bardzo udanej opowieści. Szkoda mi jedynie, że to już nie jest zakończona pozycja, mogłabym spokojnie zerknąć na epilog i wiedziałabym, czy czytać dalej ;)
    A swoją drogą, w jednej rzeczy byłam domyślna - od razu niemal wiedziałam, że uwięzioną kobietą jest Narcyza. Szkoda mi tylko, że to właśnie ona musi przeżywać taką traumę. Jakoś zwykle mam słabość do pani Malfoy. Nie taką jak do jej syna rzecz jasna, :) ale jednak ją też zazwyczaj lubię, o ile nie jest wykreowana jako wyjątkowa sucz.

    Trochę literówek,jakieś ze dwa błędnie napisane wyrazy, niekiedy mam wrażenie zbyt dużej ilości przecinków, choć tu się akurat nie upieram, bo interpunkcja nie jest moją najmocniejszą stroną. Pisownia nazwiska różowej Dolores, to Umbridge. To chyba tyle usterek ;)

    Jeszcze raz gratuluję i pozdrawiam.
    Margot

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za zwrócenie uwagi, w wolnej chwili poprawię Różową Landrynę ;) Tak jak pisałam wcześniej, nie wszystkie smaczki sama wymyśliłam, ale sama je wyszperałam w czeluściach wszelakich, więc nieskromnie powiem, że jestem z siebie zadowolona. Bardzo lubię Ślady, ale jest to zdecydowanie najbardziej pracochłonne opowiadanie, jakie do tej pory pisałam. Wiem, że zapewne zbyt dużą wagę przywiązuję do szczegółów, ale ja je lubię i mam nadzieję, że Czytelnicy potrafią to docenić. Tekst nie jest zbetowany, może dorobię się kiedyś stałej bety, wtedy wiele niedociągnięć zniknie :)

      Usuń