Witajcie,
poniżej przedstawiam Wam pierwszą część miniaturki Antidotum. Sama miniatura może stanowić odrębną opowieść, ale jest kontynuacją Trucicielki, którą każdy mógł zrozumieć na swój sposób :) po przemyśleniu, postanowiłam jednak przekazać "co autor miał na myśli", choć zakończenie zmieniało się w zależności od nastroju. Ostatecznie jednak powzięłam decyzję, której efekty przedstawię w kolejnych częściach :) Part 2 nie będzie publikowany w oddzielnym poście, zostanie oddzielony słowami "część 2" i updatowany. Po jakimś czasie, podział skasuję. Przewiduję jeszcze jedną miniaturkę w nawiązaniu do Trucicielki i Antidotum, ale nie wiem kiedy powstanie. Zapraszam do lektury :D
"ANTIDOTUM"
Część I
„Sprzedaję puste dni pracowitej dziewczynie, którą
kiedyś byłam. Ona krąży, zarabia, zmierza... a ja śpię w posłaniu z pokrzyw. Na
starość będziemy miały obie dość.”
Agnieszka
Osiecka
***
Był
sobotni ranek, gdy życie Hermiony Granger ponownie postanowiło pogalopować w
nieznane.
Lato miało się już ku końcowi, redukując systematycznie dzień, który dla niektórych i tak wydawał się zbyt krótki. Hermiona, nie mogąc zdecydować się na pracę u kolejnej rodziny z listy beneficjentów jej projektu, postanowiła zająć się papierkową robotą, która zalewała jej domowe biuro. Wstawała wcześnie rano i pracowała nieustannie do późna w nocy, starając się w wykonywanej pracy, znaleźć ukojenie i odtrutkę na własne myśli. Niestety coraz częściej zdarzały jej się chwile przestoju, które źle wpływały na jej stan nerwowy. Pamiętała jaskrawy czas małżeństwa z Malfoyem i choć to ona jako pierwsza postanowiła odejść, czuła teraz, że jej wybór był pochopny. Nie wiedziała, czy wszystkie rozwódki mają takie przemyślenia, ale ją samą niezwykle irytował ten fakt. Jak się miało okazać, nie tylko ją.
– Gdyby głupota emitowała światło, słońce miałoby przy tobie kompleksy! – krzyknęła zezłoszczona Hermiona, zrywając się z kuchennego krzesła.
– Oczywiście, ty za to jak zwykle masz rację. Pieprzona księżniczka, tylko grochu w dupie ci brakuje! – Malfoy również wstał. Na twarzy malował mu się grymas wściekłości. Wyszedł chcąc trzasnąć drzwiami. Efekt z pewnością zepsuł fakt, że były one wahadłowe.
Hermiona zachichotała do własnych myśli i popatrzyła z politowaniem przez okno na oddalającą się sylwetkę jej byłego męża. Nie mogła jednoznacznie stwierdzić co w tej chwili czuje. Kiedy ma się trzydzieści lat i nie dopuszcza do siebie emocji, to znaczy ze się umarło i mimo że się chodzi, oddycha, uśmiecha w odruchu wiedząc, że właśnie tego się od nas oczekuje – i tak jest się trupem. Jednak gdy dobiega się sześćdziesiątki i widmo trupa wyglądającego z szafy jest bardzo realistyczne, to nie ważne jakie emocje nami targają, i tak jest na nie za późno
Pokręciła powoli głową i ponownie uśmiechając się w duchu do swojej niecodziennej refleksji, usiadła na dopiero co opuszczonym krześle. Kiedyś uważała, że w życiu chodzi o to by kochać. Ale nie tak zwyczajnie. Kochać było trzeba szalenie, bez pamięci. Zakochiwać się i szybować w wirach emocji. To było takie proste, takie oczywiste, prawidłowe. Należało cierpieć, zalewać się łzami, krzyczeć i przeklinać. Kolejny raz walić głową w poduszkę z bezsilności, a zaraz potem, mieć motyle w brzuchu i tańczyć Charlestona. O czwartej nad ranem wypadało pić skrzacie wino, tylko dlatego, że motyle w brzuchu padły trupem, że coś nie wyszło, niezależnie od rozmiarów owego „czegoś”. Tak też czyniła. W Hogwarcie beznadziejnie zakochała się w Ronie. Był dla niej przyjacielem, bratem i kochankiem. Trzy w jednym. Zawsze lubiła minimalizm. Z wyższością patrzyła na koleżanki szukające w związku nieustannych napięć, kłótni, emocji wybuchających niczym laski fajerwerków Filibustera. Dobra, poczciwa miłość, była dla nich synonimem nudy, zbyt mało atrakcyjna, by się nią interesować.
Hermionę natomiast nie pociągali faceci, którzy byli nieosiągalni, którzy nie angażowali się uczuciowo, o których trzeba by nieustannie walczyć i nigdy nie być ich w pełni pewną. Wolała kochać poczciwego, przewidywalnego Rona niż płakać nad zmarnowanym życiem u boku kogoś innego, kto podepcze jej serce i pozwoli mu konać bez kropli miłości. Uważała, że wystarczająco dużo zniosła upokorzenia, gdy jej wybranek rzucił się z Lavender Brown w jeden z emocjonujących wirów. Czuła się wtedy zdradzona i oszukana. Nie spełniono jej oczekiwań, a ona nie była na to przygotowana. Na szczęście opamiętanie przyszło bardzo szybko. Wreszcie nauczyła się odchodzić.
Przez kolejne lata odchodziła od ludzi, od tego co ją w jakikolwiek sposób niszczyło, co jej nie służyło. Nigdy nie wracała do miejsc, które sprawiały jej przykrość, które wytrącały ją z wyuczonej równowagi. Odchodziła z podniesioną głową, nie oglądając się za siebie. Tęsknotę skutecznie tłumiła, nie pozwalając jej wychynąć z czeluści pamięci. Skutecznie zapominała numery telefonów, porzucała ukochane kiedyś miejsca, wypierała ze świadomości kolejne osoby. Wygodnie zmieniała swą skórę, pozornie dostosowując się do otaczającej sytuacji, niczym kameleon. Żonglowała swymi wspomnieniami z czasem czując się jak wydrylowana skorupa. Zacierała ślady zmieniając swoją tożsamość, błądząc między światem magii, a mugolską rzeczywistością. Pojawiała się znikąd i równie bezszelestnie znikała. Chowała się w swojej skorupie, ni pozwalając nikomu zbliżyć się choćby na kilka kroków. Trzymała chorobliwy dystans i oszukiwała samą siebie, wierząc, że tak właśnie trzeba.
Popatrzyła na swoje spracowane dłonie i pomyślała jaką kiedyś była kretynką. W pewnym względzie była to infantylność, lecz nie mogła znaleźć słowa, które w pełni określałyby osobowość tamtej Hermiony Granger. Nie, nie zachowywała się dziecinnie po to, by zwrócić na siebie uwagę. Nie chichotała po kątach czerwieniąc się jak dojrzały pomidor na wzmiankę o seksie. Psychicznie czuła się dojrzała. Była w pełni rozwinięta emocjonalnie i społecznie. Jej infantylne cechy przejawiały się w bardziej skomplikowanej i ledwie wyczuwalnej formie. Była nią naiwność i niezachwiana lojalność, jaką często wykazują dzieci czy nadmierne poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka, co w zasadzie zaprzeczało genezie pierwotnego określenia.
Z czasem zaczęła podejrzewać, że w życiu nie chodzi o to by kochać. Teraz, mając wiele lat więcej, była pewna, że w życiu chodzi o coś całkiem innego. Choć narzekanie w jej wieku było niewłaściwe, (ale tylko dlatego, iż każdy właśnie tego się po niej spodziewał), za spory nietakt uważała zabranie jej tego przywileju. Bo co z tego, że ona była Hermioną Granger? TĄ Hermioną Granger. Co z tego, że jej nie wypadało? Mając prawie sześćdziesiąt lat, miała to głęboko w nosie. Ostatnio nauczyła się dawać szansę innym ludziom, innym miejscom i emocjom. Jej jedynym marzeniem było teraz leżenie z książką na piaszczystej plaży, popijanie drinków z palemką i uważanie przy tym by równo się opalić. Bo czym jest wiek lat sześćdziesięciu dla czarownicy takiej jak ona? Wiedziała, że tak naprawdę jest w połowie drogi za tęczowy most, a może nawet nie dotarła aż tak daleko?
Była dorosła i dojrzała. Miała świadomość, że w swoim życiu wiele już zrobiła. Nie żałowała ani jednego dnia, który przepracowała podczas swojej kariery zawodowej. Czy to za dwa sykle za godzinę odbywając nudne praktyki zawodowe, czy za stos galeonów u boku szefa-idioty, który notorycznie deprecjonował wszystko co samodzielnie osiągnęła. Za każdym razem, kiedy przychodziła jej przez głowę myśl, że coś nie jest tak jak być powinno, lub przynajmniej nie tak jak ona się spodziewała – jednym machnięciem różdżki pakowała swoje manatki i tyle ją widzieli. W ucieczce nigdy nie stanął jej na drodze własny, otoczony czcią rozum, widmo bezrobocia, ani głód. Była perfekcyjnym dezerterem. Nie martwiła się o to, czy jej skarbiec za pół roku będzie świecił pustkami – wiedziała, że sobie poradzi. I tak jej zostało do dziś: nadal nie była w stanie pracować z ludźmi, którzy są niekompetentni, zajmować się pracą, która jej w żaden sposób nie rozwija, zmusza do mówienia półprawdy. Nie potrafi myśleć kategoriami pieniądza. Mimo swego wieku, przez niektórych zwanego podeszłym, nadal uciekała od przeciętności i pozornej stabilizacji. W jednej sekundzie potrafiła rzucić wszystko w cholerę i wziąć kolejny, głęboki wdech. Albo żyjesz albo się boisz – to była jej dewiza. Wybór zawsze był prosty, nawet wtedy, gdy wiedziała, że tym razem nie może liczyć na „jakoś-to-będzie”, bo dzięki temu czuła, że nadal żyje. I to był właśnie sens człowieczeństwa. Odczuwać. Nie zamykać się w sobie, pomną wcześniejszych doświadczeń i kopniaków w dupę, jakie sprzedało jej życie, nie kupowanie kolejnych książek, pralki i samochodu, ale emocje. I właśnie teraz, siedząc przy kuchennym oknie, patrząc w pustą już przestrzeń podwórka, cieszyła się, że nadal potrafi odczuwać emocje. I on też je czuje. Nie wiedziała, czy sama je w nim wzbudza, czy ten typ po prostu tak ma, ale cieszyła się, że nadal ich coś łączy.
Wstała i wolnym krokiem skierowała się do kredensu, który kiedyś należał do jej babci. Alice kochała ten mebel i zaszczepiła swoją miłość w Hermionie. Na dolnych półkach zawsze trzymała pyszne konfitury i cotygodniową szarlotkę. Hermiona nadal czuła jej zapach i pamiętała jak podkradała się do kredensu by skubnąć choć troszeczkę, nim babcia pozwoli już jeść wystygnięty placek. Kiedyś, bardzo zrozpaczona, siłą woli sprawiła, że cała szalotka zniknęła. Odnalazła się oczywiście pod łóżkiem Hermiony. Alice była tak zdumiona swoją nieuwagą, że zapomniała nawet nakrzyczeć na niecierpliwą wnuczkę. Teraźniejsza Hermiona wyciągnęła jedną z szuflad i spod sterty pożółkłych wydań Proroka Codziennego, wyjęła swój pamiętnik.
Życie nauczyło ją, że każdy człowiek czegoś żałuje. Każdy choć raz zrobił coś głupiego, każdy przeżył w swoim życiu jakiś punkt zwrotny. Czy to w nieodpowiednim momencie powiedział kilka słów za dużo, czy też powiedział "nie", wtedy, gdy całym sobą krzyczał "tak". Każdy kiedyś wybrał niewłaściwą drogę, niewłaściwego człowieka u boku i niewłaściwe emocje. A potem żałował i choć inni namawiali do zmiany, on nie zrobił nic. Wiedziała, że dowody na jej niewłaściwe kroki, zostały zapisane równym pismem na kartkach tego pamiętnika. Otworzyła zeszyt na losowo wybranej stronie. Musiała cofnąć się kilka kartek, by odtworzyć sens przeczytanych słów.
Nie. Nie zestarzejemy się razem. Choć wszyscy tak bardzo są tego pewni, na czele z Tobą i mną. Nie będę smarować Twego zwiotczałego ciała rozgrzewającą maścią, a Ty nie podasz mi kubka gorącej herbaty. Mimo, że tyle lat temu obiecywaliśmy miłość aż po grób, w zdrowiu i chorobie, do czasu aż litościwa śmierć zamknie nas w swoich ramionach. Mówiłeś, że nawet wtedy będziemy razem. Ale nie, wcale tak nie będzie.
Wiesz dlaczego?
Bo za miesiąc, rok lub dekadę pokłócimy się o jeden raz za dużo. Wcale nie mocniej niż zwykle, to nie od tego zależy. Przecież już teraz mówimy tyle przykrych słów, że trochę więcej nie zrobi różnicy. Prawie zapomnieliśmy brzmienie słowa „przepraszam”. Bo jesteśmy zbyt dumni, zbyt pewni swojej nieomylności. Udajemy na przemian zranionych lub przerażająco obojętnych. Już teraz naszym kłótniom brakuje emocji, które kiedyś spalały nas od środka. Nawałnice gniewu i pioruny nienawiści już nas nie dotyczą. Ty nie oddzwaniasz gdy ja rzucę słuchawką, ja nie biegnę za Tobą gdy trzaskasz drzwiami. Nasze różdżki leżą bezczynnie, zapomniane na dnie szuflady. Udajemy kogoś, kim nigdy nie byliśmy.
A wiesz dlaczego?
Bo nie ma już nas.
Nie ma nas razem.
Jestem obojętna ja i despotyczny Ty.
Oboje czujemy, że potrzeba zmiany narasta w nas coraz mocniej jednak nie dopuszczamy tego do siebie. Choć już nie bawi nas niepewność i gwałtowność, to nadal chcemy pokazać, że damy radę. Ale nie wierzymy już w to, że kiedyś się zmienimy. Potrzebujemy otwartości, gardzimy domysłami i brakiem bliskości, której nie umiemy z siebie wykrzesać. Patrzę na ciebie i nie czuję już niczego co kiedyś było wyjątkowe. Ty w biegu rzucasz „kocham”, które znaczy równie mało co moje „i ja też”. Brakiem czasu tłumaczymy zwisające leniwo dłonie, gdy z przymusu, na pokaz zbliżamy się do siebie. Minie jeszcze trochę czasu nim otwarcie przyznamy, że byliśmy dla siebie błędem, pomyłką, krokiem ku unicestwieniu. Jednak już teraz wiem, że nigdzie nie znajdziemy usprawiedliwienia na to co robimy sobie nawzajem od dawna.
A wiesz co robimy? Pewnie wiesz, ale nigdy tego od Ciebie nie usłyszę. Napiszę Ci więc.
Zabijamy swoją miłość. Codziennie, szyderczo naśmiewamy się z własnej naiwności. Kpimy z resztek uczucia i ostatnich jego przebłysków. Lubujemy się we wzajemnym poniżaniu. To z nas, które czuje więcej, jest tym przegranym.
Czasami, w chwilach słabości, pod wpływem wspomnień lub oczekiwań usiłujemy jeszcze sobie ufać. Z nową energią, pełni obaw i natrętnej nieśmiałości otwieramy ramiona i szeptamy wtulając się w siebie o tym, co kiedyś było prawdą.
Rzeczywistość jest jednak inna, choć jej brutalność nie robi już na nas wrażenia. Coraz mniej wierzymy w to co kiedyś było naszym spoiwem. W siebie nawzajem. Jestem zmęczona rozmowami, które prowadzą do nikąd. Moje serce staje się smutne, gdy przypominam sobie dobre słowa i złamane obietnice. Oboje oczekujemy wiele, nie chcąc z siebie dać czegokolwiek. W naszych sercach nie ma krztyny lojalności. Większą wiedzę o nas posiadają przypadkowi ludzie. Żyjemy tajemnicami i niedopowiedzeniami, nieustannie mając do siebie pretensje. Choć przysięgaliśmy sobie, że nie damy się skrzywdzić innym, wzajemnie krzywdzimy się o wiele skuteczniej. Czasami zastanawiam się, które z nas pęknie pierwsze,
Lato miało się już ku końcowi, redukując systematycznie dzień, który dla niektórych i tak wydawał się zbyt krótki. Hermiona, nie mogąc zdecydować się na pracę u kolejnej rodziny z listy beneficjentów jej projektu, postanowiła zająć się papierkową robotą, która zalewała jej domowe biuro. Wstawała wcześnie rano i pracowała nieustannie do późna w nocy, starając się w wykonywanej pracy, znaleźć ukojenie i odtrutkę na własne myśli. Niestety coraz częściej zdarzały jej się chwile przestoju, które źle wpływały na jej stan nerwowy. Pamiętała jaskrawy czas małżeństwa z Malfoyem i choć to ona jako pierwsza postanowiła odejść, czuła teraz, że jej wybór był pochopny. Nie wiedziała, czy wszystkie rozwódki mają takie przemyślenia, ale ją samą niezwykle irytował ten fakt. Jak się miało okazać, nie tylko ją.
– Gdyby głupota emitowała światło, słońce miałoby przy tobie kompleksy! – krzyknęła zezłoszczona Hermiona, zrywając się z kuchennego krzesła.
– Oczywiście, ty za to jak zwykle masz rację. Pieprzona księżniczka, tylko grochu w dupie ci brakuje! – Malfoy również wstał. Na twarzy malował mu się grymas wściekłości. Wyszedł chcąc trzasnąć drzwiami. Efekt z pewnością zepsuł fakt, że były one wahadłowe.
Hermiona zachichotała do własnych myśli i popatrzyła z politowaniem przez okno na oddalającą się sylwetkę jej byłego męża. Nie mogła jednoznacznie stwierdzić co w tej chwili czuje. Kiedy ma się trzydzieści lat i nie dopuszcza do siebie emocji, to znaczy ze się umarło i mimo że się chodzi, oddycha, uśmiecha w odruchu wiedząc, że właśnie tego się od nas oczekuje – i tak jest się trupem. Jednak gdy dobiega się sześćdziesiątki i widmo trupa wyglądającego z szafy jest bardzo realistyczne, to nie ważne jakie emocje nami targają, i tak jest na nie za późno
Pokręciła powoli głową i ponownie uśmiechając się w duchu do swojej niecodziennej refleksji, usiadła na dopiero co opuszczonym krześle. Kiedyś uważała, że w życiu chodzi o to by kochać. Ale nie tak zwyczajnie. Kochać było trzeba szalenie, bez pamięci. Zakochiwać się i szybować w wirach emocji. To było takie proste, takie oczywiste, prawidłowe. Należało cierpieć, zalewać się łzami, krzyczeć i przeklinać. Kolejny raz walić głową w poduszkę z bezsilności, a zaraz potem, mieć motyle w brzuchu i tańczyć Charlestona. O czwartej nad ranem wypadało pić skrzacie wino, tylko dlatego, że motyle w brzuchu padły trupem, że coś nie wyszło, niezależnie od rozmiarów owego „czegoś”. Tak też czyniła. W Hogwarcie beznadziejnie zakochała się w Ronie. Był dla niej przyjacielem, bratem i kochankiem. Trzy w jednym. Zawsze lubiła minimalizm. Z wyższością patrzyła na koleżanki szukające w związku nieustannych napięć, kłótni, emocji wybuchających niczym laski fajerwerków Filibustera. Dobra, poczciwa miłość, była dla nich synonimem nudy, zbyt mało atrakcyjna, by się nią interesować.
Hermionę natomiast nie pociągali faceci, którzy byli nieosiągalni, którzy nie angażowali się uczuciowo, o których trzeba by nieustannie walczyć i nigdy nie być ich w pełni pewną. Wolała kochać poczciwego, przewidywalnego Rona niż płakać nad zmarnowanym życiem u boku kogoś innego, kto podepcze jej serce i pozwoli mu konać bez kropli miłości. Uważała, że wystarczająco dużo zniosła upokorzenia, gdy jej wybranek rzucił się z Lavender Brown w jeden z emocjonujących wirów. Czuła się wtedy zdradzona i oszukana. Nie spełniono jej oczekiwań, a ona nie była na to przygotowana. Na szczęście opamiętanie przyszło bardzo szybko. Wreszcie nauczyła się odchodzić.
Przez kolejne lata odchodziła od ludzi, od tego co ją w jakikolwiek sposób niszczyło, co jej nie służyło. Nigdy nie wracała do miejsc, które sprawiały jej przykrość, które wytrącały ją z wyuczonej równowagi. Odchodziła z podniesioną głową, nie oglądając się za siebie. Tęsknotę skutecznie tłumiła, nie pozwalając jej wychynąć z czeluści pamięci. Skutecznie zapominała numery telefonów, porzucała ukochane kiedyś miejsca, wypierała ze świadomości kolejne osoby. Wygodnie zmieniała swą skórę, pozornie dostosowując się do otaczającej sytuacji, niczym kameleon. Żonglowała swymi wspomnieniami z czasem czując się jak wydrylowana skorupa. Zacierała ślady zmieniając swoją tożsamość, błądząc między światem magii, a mugolską rzeczywistością. Pojawiała się znikąd i równie bezszelestnie znikała. Chowała się w swojej skorupie, ni pozwalając nikomu zbliżyć się choćby na kilka kroków. Trzymała chorobliwy dystans i oszukiwała samą siebie, wierząc, że tak właśnie trzeba.
Popatrzyła na swoje spracowane dłonie i pomyślała jaką kiedyś była kretynką. W pewnym względzie była to infantylność, lecz nie mogła znaleźć słowa, które w pełni określałyby osobowość tamtej Hermiony Granger. Nie, nie zachowywała się dziecinnie po to, by zwrócić na siebie uwagę. Nie chichotała po kątach czerwieniąc się jak dojrzały pomidor na wzmiankę o seksie. Psychicznie czuła się dojrzała. Była w pełni rozwinięta emocjonalnie i społecznie. Jej infantylne cechy przejawiały się w bardziej skomplikowanej i ledwie wyczuwalnej formie. Była nią naiwność i niezachwiana lojalność, jaką często wykazują dzieci czy nadmierne poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka, co w zasadzie zaprzeczało genezie pierwotnego określenia.
Z czasem zaczęła podejrzewać, że w życiu nie chodzi o to by kochać. Teraz, mając wiele lat więcej, była pewna, że w życiu chodzi o coś całkiem innego. Choć narzekanie w jej wieku było niewłaściwe, (ale tylko dlatego, iż każdy właśnie tego się po niej spodziewał), za spory nietakt uważała zabranie jej tego przywileju. Bo co z tego, że ona była Hermioną Granger? TĄ Hermioną Granger. Co z tego, że jej nie wypadało? Mając prawie sześćdziesiąt lat, miała to głęboko w nosie. Ostatnio nauczyła się dawać szansę innym ludziom, innym miejscom i emocjom. Jej jedynym marzeniem było teraz leżenie z książką na piaszczystej plaży, popijanie drinków z palemką i uważanie przy tym by równo się opalić. Bo czym jest wiek lat sześćdziesięciu dla czarownicy takiej jak ona? Wiedziała, że tak naprawdę jest w połowie drogi za tęczowy most, a może nawet nie dotarła aż tak daleko?
Była dorosła i dojrzała. Miała świadomość, że w swoim życiu wiele już zrobiła. Nie żałowała ani jednego dnia, który przepracowała podczas swojej kariery zawodowej. Czy to za dwa sykle za godzinę odbywając nudne praktyki zawodowe, czy za stos galeonów u boku szefa-idioty, który notorycznie deprecjonował wszystko co samodzielnie osiągnęła. Za każdym razem, kiedy przychodziła jej przez głowę myśl, że coś nie jest tak jak być powinno, lub przynajmniej nie tak jak ona się spodziewała – jednym machnięciem różdżki pakowała swoje manatki i tyle ją widzieli. W ucieczce nigdy nie stanął jej na drodze własny, otoczony czcią rozum, widmo bezrobocia, ani głód. Była perfekcyjnym dezerterem. Nie martwiła się o to, czy jej skarbiec za pół roku będzie świecił pustkami – wiedziała, że sobie poradzi. I tak jej zostało do dziś: nadal nie była w stanie pracować z ludźmi, którzy są niekompetentni, zajmować się pracą, która jej w żaden sposób nie rozwija, zmusza do mówienia półprawdy. Nie potrafi myśleć kategoriami pieniądza. Mimo swego wieku, przez niektórych zwanego podeszłym, nadal uciekała od przeciętności i pozornej stabilizacji. W jednej sekundzie potrafiła rzucić wszystko w cholerę i wziąć kolejny, głęboki wdech. Albo żyjesz albo się boisz – to była jej dewiza. Wybór zawsze był prosty, nawet wtedy, gdy wiedziała, że tym razem nie może liczyć na „jakoś-to-będzie”, bo dzięki temu czuła, że nadal żyje. I to był właśnie sens człowieczeństwa. Odczuwać. Nie zamykać się w sobie, pomną wcześniejszych doświadczeń i kopniaków w dupę, jakie sprzedało jej życie, nie kupowanie kolejnych książek, pralki i samochodu, ale emocje. I właśnie teraz, siedząc przy kuchennym oknie, patrząc w pustą już przestrzeń podwórka, cieszyła się, że nadal potrafi odczuwać emocje. I on też je czuje. Nie wiedziała, czy sama je w nim wzbudza, czy ten typ po prostu tak ma, ale cieszyła się, że nadal ich coś łączy.
Wstała i wolnym krokiem skierowała się do kredensu, który kiedyś należał do jej babci. Alice kochała ten mebel i zaszczepiła swoją miłość w Hermionie. Na dolnych półkach zawsze trzymała pyszne konfitury i cotygodniową szarlotkę. Hermiona nadal czuła jej zapach i pamiętała jak podkradała się do kredensu by skubnąć choć troszeczkę, nim babcia pozwoli już jeść wystygnięty placek. Kiedyś, bardzo zrozpaczona, siłą woli sprawiła, że cała szalotka zniknęła. Odnalazła się oczywiście pod łóżkiem Hermiony. Alice była tak zdumiona swoją nieuwagą, że zapomniała nawet nakrzyczeć na niecierpliwą wnuczkę. Teraźniejsza Hermiona wyciągnęła jedną z szuflad i spod sterty pożółkłych wydań Proroka Codziennego, wyjęła swój pamiętnik.
Życie nauczyło ją, że każdy człowiek czegoś żałuje. Każdy choć raz zrobił coś głupiego, każdy przeżył w swoim życiu jakiś punkt zwrotny. Czy to w nieodpowiednim momencie powiedział kilka słów za dużo, czy też powiedział "nie", wtedy, gdy całym sobą krzyczał "tak". Każdy kiedyś wybrał niewłaściwą drogę, niewłaściwego człowieka u boku i niewłaściwe emocje. A potem żałował i choć inni namawiali do zmiany, on nie zrobił nic. Wiedziała, że dowody na jej niewłaściwe kroki, zostały zapisane równym pismem na kartkach tego pamiętnika. Otworzyła zeszyt na losowo wybranej stronie. Musiała cofnąć się kilka kartek, by odtworzyć sens przeczytanych słów.
Nie. Nie zestarzejemy się razem. Choć wszyscy tak bardzo są tego pewni, na czele z Tobą i mną. Nie będę smarować Twego zwiotczałego ciała rozgrzewającą maścią, a Ty nie podasz mi kubka gorącej herbaty. Mimo, że tyle lat temu obiecywaliśmy miłość aż po grób, w zdrowiu i chorobie, do czasu aż litościwa śmierć zamknie nas w swoich ramionach. Mówiłeś, że nawet wtedy będziemy razem. Ale nie, wcale tak nie będzie.
Wiesz dlaczego?
Bo za miesiąc, rok lub dekadę pokłócimy się o jeden raz za dużo. Wcale nie mocniej niż zwykle, to nie od tego zależy. Przecież już teraz mówimy tyle przykrych słów, że trochę więcej nie zrobi różnicy. Prawie zapomnieliśmy brzmienie słowa „przepraszam”. Bo jesteśmy zbyt dumni, zbyt pewni swojej nieomylności. Udajemy na przemian zranionych lub przerażająco obojętnych. Już teraz naszym kłótniom brakuje emocji, które kiedyś spalały nas od środka. Nawałnice gniewu i pioruny nienawiści już nas nie dotyczą. Ty nie oddzwaniasz gdy ja rzucę słuchawką, ja nie biegnę za Tobą gdy trzaskasz drzwiami. Nasze różdżki leżą bezczynnie, zapomniane na dnie szuflady. Udajemy kogoś, kim nigdy nie byliśmy.
A wiesz dlaczego?
Bo nie ma już nas.
Nie ma nas razem.
Jestem obojętna ja i despotyczny Ty.
Oboje czujemy, że potrzeba zmiany narasta w nas coraz mocniej jednak nie dopuszczamy tego do siebie. Choć już nie bawi nas niepewność i gwałtowność, to nadal chcemy pokazać, że damy radę. Ale nie wierzymy już w to, że kiedyś się zmienimy. Potrzebujemy otwartości, gardzimy domysłami i brakiem bliskości, której nie umiemy z siebie wykrzesać. Patrzę na ciebie i nie czuję już niczego co kiedyś było wyjątkowe. Ty w biegu rzucasz „kocham”, które znaczy równie mało co moje „i ja też”. Brakiem czasu tłumaczymy zwisające leniwo dłonie, gdy z przymusu, na pokaz zbliżamy się do siebie. Minie jeszcze trochę czasu nim otwarcie przyznamy, że byliśmy dla siebie błędem, pomyłką, krokiem ku unicestwieniu. Jednak już teraz wiem, że nigdzie nie znajdziemy usprawiedliwienia na to co robimy sobie nawzajem od dawna.
A wiesz co robimy? Pewnie wiesz, ale nigdy tego od Ciebie nie usłyszę. Napiszę Ci więc.
Zabijamy swoją miłość. Codziennie, szyderczo naśmiewamy się z własnej naiwności. Kpimy z resztek uczucia i ostatnich jego przebłysków. Lubujemy się we wzajemnym poniżaniu. To z nas, które czuje więcej, jest tym przegranym.
Czasami, w chwilach słabości, pod wpływem wspomnień lub oczekiwań usiłujemy jeszcze sobie ufać. Z nową energią, pełni obaw i natrętnej nieśmiałości otwieramy ramiona i szeptamy wtulając się w siebie o tym, co kiedyś było prawdą.
Rzeczywistość jest jednak inna, choć jej brutalność nie robi już na nas wrażenia. Coraz mniej wierzymy w to co kiedyś było naszym spoiwem. W siebie nawzajem. Jestem zmęczona rozmowami, które prowadzą do nikąd. Moje serce staje się smutne, gdy przypominam sobie dobre słowa i złamane obietnice. Oboje oczekujemy wiele, nie chcąc z siebie dać czegokolwiek. W naszych sercach nie ma krztyny lojalności. Większą wiedzę o nas posiadają przypadkowi ludzie. Żyjemy tajemnicami i niedopowiedzeniami, nieustannie mając do siebie pretensje. Choć przysięgaliśmy sobie, że nie damy się skrzywdzić innym, wzajemnie krzywdzimy się o wiele skuteczniej. Czasami zastanawiam się, które z nas pęknie pierwsze,
postanawiając
wydostać się z tej obłudnej skorupy naszego związku, którego szczątki leżą
dawno pochowane pod stertą nieustannego rozżalenia. Naiwna ja czy egoistyczny
Ty?
Zamarła przeczytawszy własny, nigdy nie wysłany list do Draco. Nie pamiętała dlaczego mu go nie dała do przeczytania, dlaczego pozwoliła by wszystko samo się skończyło. Gdy dłużej się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że to wszystko przez nich, przez ludzi którzy wiedzą lepiej. Zapomniała, że nie wolno słuchać innych, że trzeba słuchać siebie, bo ludzie uwielbiają dawać rady, choć rzadko mają do tego kwalifikacje. Wydaje im się, że wiedzą, co powinniśmy robić, i są przekonani, że potrafią lepiej pokierować naszym życiem. Wiedzą lepiej co czuje główny zainteresowany, co przeżywa i jakie skutki wywołają jego decyzje. Najbardziej lubią się wtrącać osoby nieszczęśliwe lub zakompleksione, zobojętniałe i zawistne, chętnie żyjące cudzym życiem, bo ich egzystencja jest nijaka. Trudno ich więc uznać za wzór do naśladowania, a jednak mieli na nią wpływ. Musiała z żalem przyznać, że choć nie chciała słuchać ich bezwartościowych rad, podświadomie przyswajała część tej ekstradującej papki. Jej mózg wyłapywał wszystkie „dobre rady” i gnębił ją nimi w najmniej oczekiwanym momencie.
Wiedziała jednak, że to są didaskalia. Gorzej, że ona sama pogubiła się w tym co było dobre i właściwe. Ale teraz koniec z tym. Musi się wziąć w garść, raz jeszcze dać szansę sobie, im. Musi przestać uciekać.
Zamarła przeczytawszy własny, nigdy nie wysłany list do Draco. Nie pamiętała dlaczego mu go nie dała do przeczytania, dlaczego pozwoliła by wszystko samo się skończyło. Gdy dłużej się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że to wszystko przez nich, przez ludzi którzy wiedzą lepiej. Zapomniała, że nie wolno słuchać innych, że trzeba słuchać siebie, bo ludzie uwielbiają dawać rady, choć rzadko mają do tego kwalifikacje. Wydaje im się, że wiedzą, co powinniśmy robić, i są przekonani, że potrafią lepiej pokierować naszym życiem. Wiedzą lepiej co czuje główny zainteresowany, co przeżywa i jakie skutki wywołają jego decyzje. Najbardziej lubią się wtrącać osoby nieszczęśliwe lub zakompleksione, zobojętniałe i zawistne, chętnie żyjące cudzym życiem, bo ich egzystencja jest nijaka. Trudno ich więc uznać za wzór do naśladowania, a jednak mieli na nią wpływ. Musiała z żalem przyznać, że choć nie chciała słuchać ich bezwartościowych rad, podświadomie przyswajała część tej ekstradującej papki. Jej mózg wyłapywał wszystkie „dobre rady” i gnębił ją nimi w najmniej oczekiwanym momencie.
Wiedziała jednak, że to są didaskalia. Gorzej, że ona sama pogubiła się w tym co było dobre i właściwe. Ale teraz koniec z tym. Musi się wziąć w garść, raz jeszcze dać szansę sobie, im. Musi przestać uciekać.
***
– Won mi stąd, ty pasztetowy pajacu! Możesz być predysponowany co najwyżej do sprzątania! – Draco Malfoy nie zastawił wyboru młodemu aurorowi, którego przysłano do jego kancelarii, który wypadł z gabinetu pąsowy na twarzy. Widać było, że nie ma jeszcze doświadczenie, bo nawet nie próbował negocjować. Malfoy z niechęcią pomyślał o tym, co dzieje się z ich światem. Kiedyś ludzie byli bardziej ambitni.
– Widzę, że tęskni pan za Potterem. Gdzie jest tym razem? – Betty spojrzała na swojego szefa znad okularów połówek, które miała dziś zamiast tradycyjnych soczewek. Zamknęła drzwi za przerażonym aurorem i skierowała swe kroki do gabinetu w którym właśnie rozsiadł się Draco.
– W Macedonii. Pije wodę z kałuży, napierdala Avadą i gardzi cywilizowaną łącznością. Kretyn.
– Mam mu to powtórzyć, jak wreszcie raczy się odezwać? – zapytała z rozbawieniem stając w drzwiach i opierając się o framugę. Czuła, że stan jej szefa, jest o krok od nazwania go psychodelicznym. Jednak z wiadomych względów nie chciała używać tego słowa.
– Czy ja wyglądam na debila? Nie? To dlaczego mnie tak traktujesz?
– Widzę, że znów humor nie dopisuje – warknęła Betty i odkręciła się z zamiarem wyjścia z gabinetu szefa. Nie znosiła gdy traktował ją protekcjonalnie, choć miał do tego pełne prawo. Ostatnio stał się nie do zniesienia. Wiedziała oczywiście, że przeżywa ciężki okres, ale zdaniem Betty, sam był sobie winny.
– A ja widzę, że wyostrzył ci się wzrok. To przez te okulary? – odwarknął Malfoy. Za chwile jednak się zreflektował: – Przepraszam Bett, dasz się namówić na lunch?
Betty spojrzała na swojego przełożonego. Stał ubrany w granatowo-szary garnitur i patrzył błagalnie w jej stronę, zaciśniętą dłonią uderzając lekko o biurko. Westchnęła cicho, ale skinęła głową.
– Pójdę tylko po torebkę – powiedziała zamykając za sobą drzwi.
***
– Ja chyba wyraziłem się jasno, Miller. Miałeś nie pokazywać mi się bez zeznań Malfoya – pieklił się łysy facet, z wyglądu podobny do ogrodowego gnoma. Młody auror stał niepewnie przed jego biurkiem i próbował wyjaśnić co zaszło. Marcus zastanawiał się, jak ktoś taki mógł przejść testy zawodowe i zostać aurorem. Brak pewności siebie bił po oczach.
– Ale panie Cayene, nie zdążyłem nawet otworzyć ust, a on już mnie wyprosił – próbował się bronić, bez większego efektu.
– Oczywiście, – warknął Cayene – a ty jesteś aurorem czy kupą krowiego łajna, że dałeś się tak wyprosić? Tak myślałem. Więc posłuchaj mnie teraz uważnie. Nie interesuje mnie ile razy Malfoy będzie cię wypraszał, masz się przykleić do jego dupy tak skutecznie, by w rozpaczy rzucił ci w twarz swoją wersję wydarzeń. To jest grubsza afera i głęboko w poważaniu mam fakt, że Malfoy nie chce rozdmuchiwać sprawy. To nie jest jego, zasrany koncert życzeń. Jeżeli się nie dostosuje, to wystąpi w roli oskarżonego!
– Ale to jest wbrew prawu i Malfoy doskonale zdaje się to wiedzieć.
– Prawo zawsze można zmienić. – Marcus Cayene uderzył pięścią w blat biurka. – Chcę mieć jego zeznania i dowiedzieć się wreszcie o co w tym wszystkim chodzi!
– Tak jest – mruknął młody auror i czym prędzej wycofał się z gabinetu swojego szefa. Klął w myślach tego zarozumiałego dupka, ale nie miał wyjścia jeżeli chciał utrzymać pracę, musiał spełnić polecenie. Skierował swoje kroki w stronę windy, zastanawiając się nad tym, co ma u licha zrobić, skoro Draco Malfoy odmawiał współpracy. Sprawa śmierdziała na odległość, ale z Malfoyem nikt nie chciał zadzierać. Lepiej było go mieć po swojej stronie. Ben był więc w beznadziejnej sytuacji, albo straci pracę za niewykonanie poleceń szefa, albo wręcz przeciwnie, za ich wykonanie, bo był dziwnie pewny, że Malfoy dobierze się do jego skóry. Wszedł zamyślony do windy, nacisnął pierwszy lepszy przycisk i pogrążył się jeszcze głębiej w myślach. Znał trzy niewygodne fakty. Elizabeth Malfoy odeszła od męża, Hermiona Granger opuściła stanowisko pracy w Melody House, a sam Malfoy dał do przebadania zatrutą kawę. Benowi nic nie pasowało. Bo niby czemu Liz rzuciła nagle Malfoya? Czyżby dlatego, że dowiedziała się o jego małżeństwie z Hermioną? Przecież to nonsens. Zresztą, czemu w takim razie odeszła Granger? Ona przecież wiedziała o Elizabeth? A może się pokłóciły i jedna drugą chciała otruć? Ale czemu Malfoy to ukrywa? No i czemu odeszły obie?
Ben Miller nie grzeszył bystrością umysłu, ale był człowiekiem bardzo skrupulatnym, o czym doskonale wiedział Ron. Najmłodszy z braci Weasleyów, słysząc rozmowę szefa z młodym aurorem, powziął pewne postanowienie. Zanim jednak zacznie je realizować, stwierdził, że musi spotkać się z Malfoyem. Sytuacja zaczęła robić się nieprzyjemna i kwestią czasu stało się zmuszenie Draco do złożenia zeznań. Nie wiedział kto stoi za przeciekiem informacji, których sam Malfoy strzegł niczym oka w głowie, ale faktem było, że wypłynęły i zaczynały żyć własnym życiem. Wiedział od Teodora, że Draco próbował porozmawiać z Hermioną. Chciał się upewnić, że również ona nie szepnie nawet słówka o całej nieszczęśliwej sytuacji. Malfoy, przemyślawszy na spokojnie całą sytuację, upewnił się ostatecznie, że Granger jednak nie zamierzała go otruć. Sam Ron był mocno oburzony podejrzeniami z których zwierzył mu się Malfoy. Obruszał go sam fakt, że ktoś mógł tak pomyśleć o jego przyjaciółce. Choć jak miałby być szczery, to musiałby przyznać, że Hermiona potrafiła być niebezpieczna. Ale żeby posunąć się do morderstwa? Nie, na to za bardzo kochała Malfoya. Wszyscy znajomi i przyjaciele wiedzieli, że tych dwoje kocha się miłością wyjątkową i niepojętą dla zwykłego człowieka. Intensywność ich uczuć była wręcz paraliżująca. Jednak ich rozstanie nikogo, kto był spostrzegawczy, nie zaskoczyło. Byli do siebie zbyt podobni. Oboje uparci i zacietrzewieni we własnych przekonaniach, oboje nieprzeciętnie inteligentni. To musiało kiedyś wybuchnąć.
***
Hermiona doskonale rozumiała zachowanie Malfoya. Ba, sama na jego miejscu pomyślałaby podobnie. Nie mogła się więc na niego gniewać. Jednak coś w jej duszy podpowiadało, że cała sytuacja ma drugie dno, i choć może nie osiągnęła swego celu bezpośrednio, to pośrednio znalazła się na wygranej pozycji. Była zaskoczona tym nieoczekiwanym zwycięstwem.
Miesiąc temu, gdy z podniesioną głową wyszła z Melody House, nie spodziewała się, że jej życie właśnie wróciło na właściwe tory. W gardle czuła gorycz przegranej. Elizabeth była młodą, piękną kobietą, stawianą przez każdego faceta o zdrowych zmysłach przed Hermioną, która mimo, że była uznawana za kobietę z klasą, nie umywała się do obecnej żony Malfoya. Przynajmniej nie z wyglądu. Eteryczna uroda Liz, co prawda nie szła w parze z subtelnym charakterem, który w jej przypadku nosił makiaweliczne znamiona, jednak Draco zdawał się tego nie dostrzegać. Byłaby nieszczera, gdyby nie przyznała się do współczucia jakim darzyła go w tamtym momencie. Widziała ból w jego pięknych, szarych oczach, które tak uwielbiała. Widziała zawód i była pewna, że jego serce na nowo obrasta w lodowe kolce, broniąc się przed ewentualnym, ponownym atakiem. Jednak biedne, głupie serce nie wiedziało, że tego rodzaju ataki przychodzą od wewnątrz.Bo w życiu nie chodzi o stabilność i bezpieczeństwo, bo życie nie jest stabilne i bezpieczne, cokolwiek nam się na ten temat wydaje.A na koniec i tak pamiętamy te rzeczy które były niestabilne i niebezpieczne. Pamiętała, jak pomyślała wtedy, że byłaby najgorszym z możliwych psychiatrów, gdyż rozumiałby każdego ze swoich pacjentów i przyznawałbym mu rację. Tak właśnie było w tamtym momencie. Współczuła Elizabeth, współczuła Ernestowi Rigbby i mimo własnego upokorzenia i gorzkiej przegranej, o której tylko ona miała pojęcie, współczuła swojemu oprawcy. To na nim skupiła się najbardziej, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Ani wtedy, ani teraz. Nie chciała zastanawiać się nad tym co sama czuje, on miał przecież gorzej. Draco nie wiedział, że kilka tygodni temu, przekroczyła próg jego domu z postanowieniem, że go odzyska. Ten jeden, jedyny raz złamie swoje zasady, zapomni o godności, szacunku i przykazaniach babci Alice. Zrozumiała bowiem, że miłości nie da się zapomnieć. Nie da się jej wyrwać z korzeniami, wykopać i zasadzić w jej miejsce nowy krzew innych uczuć. Przynajmniej ona nie potrafiła tak brutalnie oskalpować swego serca. Po tylu latach upokorzeń i niespełnionych marzeń, potrafiła wybaczyć i z podniesioną przyłbicą, raz jeszcze stanąć do walki. Dopiero później zrozumiała jak kiepski moment wybrała. Z masochistyczną satysfakcją dzień po dniu wkraczała w miłosne gniazdo swego byłego męża. Nie umiała uporządkować uczuć. Nienawidziła go i kochała, zalewała ją irytacja, a zaraz potem z tkliwością patrzyła na jego przepracowane dłonie, na podkrążone ze zmęczenia oczy i jedyne o czym marzyła, to móc otulić go wełnianym kocem, szepcząc do ucha, że jutra może nie być.
Pierwszy raz w życiu, Hermiona Granger się pogubiła.
Cdn...
Osiecką mogłabym czytać bez końca.
OdpowiedzUsuńKażdego dnia, odkrywając na nowo.
Ja też :)
UsuńUwielbiam Draco i Hermionę w Twoim wydaniu. Ich relację, to że nawet gdy się ranią, to w głębi duszy im na sobie zależy - jej na pewno, i mam nadzieję, że i jemu.
UsuńDziękuję za wspaniały prezent świąteczny!
Pozdrawiam, życząc więcej czasu i weny!
Bardzo Ci dziękuję. Ja ciągle mam wątpliwości czy to co piszę jest realne, bo czasami wydaje mi się, że zbyt idealizuję :P Czas by się przydał, nawet bardzo <3
UsuńKochana! Trucicielkę bardzo lubię i ta miniaturka również przypada mi do gustu. Rozmyślania Hermiony są piękne, zwlaszcza list do Draco. Po prostu piękne.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci tego daru opisywania emocji, uwielbiam to w Twoich tekstach, jeju. No i jestem ciekawa, jak to wszystko się skończy. Jak zwykle ciekawie i z klasą:)
Przesyłam buziaki i spóźnione życzenia świąteczne! :*
:* dziękuję :*
UsuńPo pierwsze, chcę Cię przeprosić za brak odzewu, ale w żyję szybciej niż ostatnio, ciągle w biegu, bez snu, brak czasu. Aż boję się co będzie za 15 lat. Przepraszam, że czekałaś.
OdpowiedzUsuńTekst jest piękny.
Bardzo piękny.
Prawdziwy. Fragment z listem jest najbardziej prawdziwy i urokliwy. Przekazuje mądrość życiową. "Zabijamy swoją miłość." Bardzo smutne, ale tak się dzieje.
Nie mogę sobie tego poukładać w głowie. Skloniłaś mnie do głębszych refleksji na temat stosunków między ludzkich, dziękuję.
Teraz idę komentować Ślady i z przyjemnością czekam na kontynuację miniaturki. Kawał dobrej roboty. Mam tylko nadzieję, że miniaturka nie została napisana pod wpływem taki zdarzeń w twoim życiu.
Miłego Weekendu
DP
Dziękuję Ci za komentarz i cieszę się, że Ci się podoba. Na kolejną część przyjdzie chwilę poczekać, ale wydaje mi się, że dam radę do końca miesiąca :)
UsuńPo pierwsze, chcę Cię przeprosić za brak odzewu, ale w żyję szybciej niż ostatnio, ciągle w biegu, bez snu, brak czasu. Aż boję się co będzie za 15 lat. Przepraszam, że czekałaś.
OdpowiedzUsuńTekst jest piękny.
Bardzo piękny.
Prawdziwy. Fragment z listem jest najbardziej prawdziwy i urokliwy. Przekazuje mądrość życiową. "Zabijamy swoją miłość." Bardzo smutne, ale tak się dzieje.
Nie mogę sobie tego poukładać w głowie. Skloniłaś mnie do głębszych refleksji na temat stosunków między ludzkich, dziękuję.
Teraz idę komentować Ślady i z przyjemnością czekam na kontynuację miniaturki. Kawał dobrej roboty. Mam tylko nadzieję, że miniaturka nie została napisana pod wpływem taki zdarzeń w twoim życiu.
Miłego Weekendu
DP